Nie ma nic gorszego od uczucia, że nie mam co ze sobą zrobić. Budzę się rano i tak naprawdę nie mam żadnego określonego celu, w imię którego miałabym podnieść się z łóżka, wziąć chłodny prysznic, umalować się, ubrać i wyjść. Ale wstaję, bo przecież nie mam depresji i nie przeleżę całego dnia w łóżku. Jem, a raczej ostatnio nie jem, spędzam godzinę w wannie (drżąc na myśl o rachunku za wodę), układam włosy, notorycznie układać się nie chcące, maluję na obliczu, wyraz ogólnego dobrego samopoczucia, ubieram się bardziej wygodnie niż ładnie i wychodzę. Szukać pracy, włóczyć się bez lub z celem po mieście, śmiać się, pić kawę i narzekać.
Czasem w plan dnia niespodziewanie wkradasz się Ty, na krócej, ostatnio na dłużej i bardziej. Niczym odgrzewany kotlet, relikt przeszłości, z którego nie rozliczę się chyba już nigdy. "Gdybyś był, a nie bywał..."
Choć chyba najlepiej dla mnie, gdybyś nie bywał wcale.
Wracam wieczorem lub nocą do pokoju pustego, gdzie czekają mnie pocieszne Luckowe oczka, czarne jak węgielki i łózko niezaścielone, bo i po co. Zmywam z siebie maskę, którą godnie nosiłam przez cały dzień, piszę kolejny fragment pamiętnika i w końcu zasypiam z dźwiękiem radia przy uchu, po to by snić w nocy sny dziwne i męczące, przynoszące jeszcze większe zmęczenie.
I wciąż czekam.
Przecież w końcu musi stać się coś dobrego.