Parę dni temu, państwo z Warszawy przyszli coś zjeść. Gadka szmatka, uśmiechy, zachwalania- standard. Ale też państwo okazali się bardzo mili, lubię mieć kontakt z takimi ludźmi. I kiedy tak na koniec sobie jeszcze rozmawialśmy, wyszedł temat i to nawet z moich ust, że powinniśmy się cieszyć małymi przyjemnościami, bo w gąszczu codziennych problemów to one sa najistotniejsze. Państwo ochoczo przytaknęli, ja uzyskałam aprobatę u szefowej za dobre traktowanie klienta. Wszystko super, ale cóż za hipokryzja !
Mam ostatnio czas, że nie lubię niczego. Dosłownie. Weszłam na pierdolone wyżyny wyniosłości i wszyscy, no może poza paroma osobami, najbliższymi, są poniżej. Wszystko mnie denerwuje, irytuje, wkurza. Nawet w snach swoich jestem podenerwowana. Ja wcale się nie dziwię ludziom, którzy robią masowe zamachy, nie. Jeśli w mojej głowie siedzi tylko jedna milionowa tego, co oni musieli czuć do otaczającego świata, to ja nie mam więcej pytań. Dajcie mi karabin a zacznę strzelać na oślep, seriously. Nie potrafię się wyluzować, przystopować, a jeśli juz jakimś cudem mi się to uda, zwalaniam do takiego trybu, że nie chcę mi się nawet ruszyć małym palcem u stopy.
Jesień. Zgorzkniałość, narzekanie i psucie się. Gorąca herbata, hektolitry alkoholu i tony wypalanych papierosów. Czas niszczenia samych siebie i wszystkiego dookoła zarażanie humorem chujowym.
A wszystko przez cholerny brak odwagi na podjęcie decyzji nieuniknionej.
Tylko ciekawa jestem, czy dzisiaj po "porządkach", będzie mi choc trochę lepiej ?