Po długim spacerze znalazłam wkońcu na
pustyni automat z Coca- colą. Usiadłam
przy nim i zastanawiałam się jak go
uruchomić. Wrzucałam żetony (dni,
tygodnie, miesiące) i nic. Pod koniec
czerwca wpadłam na jakiś idotyczny pomysł
skopania go. I nic. Tylko go troszkę
zapaskudziłam odciskami swoich butów i
rąk, sama robiąc sobie mase siniaków i
ran. Popłakałam też nad nim. I nic,
Przeklełam do. I nic. Czułam się tak
źle...
Dziś mojają dwa miesiące od kiedy
zobaczyłam po raz pierwszy ten automat.
Nawet na chwile o nim zapomniałam...
Dokładnie 2 miechy... Co do dnia... A
dopiero dziś ujrzałam schłodzona puszkę.
??
Oczywiście jesteście inteligentni i chyba
wiecie że nie siedze codziennie przed
automatem. To taka abstrakcyjna obrazowa
metarora. Metafora mojego losu. Już
wyjaśniam. nie wszystko. Ale część.
Od dwuch miesięcy myśle co się ze mną
dzieje. Nie znalazłam dotąd odpwoeidzi
"Dlaczego to się dzieje" wiem jednak "co
i co robić"
Miałam cudownego chłopaka, to prawda.
Jednak gasłam przy nim. Każdego dnia.
Jakby wewnątrz ktoś przykręcał mój kurek
gazu. A ja nic nie mogłam zrobić. Szłam
przed siebie. I gdy płomień zgasł nawet
nie zauważyłam. Zdawało mi się że
jestem... szczęsliwa... tak to można cyba
nazwać. Ale tak się nie stało.
Zbuntowałam się przeciwko automatowi.
Sama nie wiem czemu on winien. Ale
uważałam go za ostatnie świństwo i coś
okropnego. Miałam go przez chwile w dupie
(metaforycznie oczywiście, metaforycznie)
Chciałam by wszystko nagle się zmieniło.
Co straciłam.?? Reputacje.?? Wśród innych
moje zachowanie wzbudziło respekt.
Bezsens. Otaczało mnie grono cudownych
ludzi a do mnie przylgnął pył nienawiści,
focharstwa (jak ja kocham tworzyć nowe
słowa), jechałam po ludziach tak jakby
miał mi to coś dać... Nie wiedząc
czemu... Bez celu...
A dziś. Dziś znów poczułam, że błyszcze.
Duchowo (nie nie poszłam na oaze dzieci
bozych ;p) Zmyłam z siebie pył. Poszłam z
samego rana do osoby której tlye
zawdzięczam.Pojechaliśmy załatwić kilka
spraw. A potem zrobiliśmy taką obsówkę,
że szkoda gadać. Pół godziny siedzieliśmy
w Albercie z głowami w zamrażarkach bo
fajna para szła jak się zaczynaliśmy
śmiać. A potem w 30 stopniowym ukropie
idąc przez ZWM poczułam to co kiedyś mnie
tak jarało. MAX SPONTAN.Dałam Mareczce
torbe i wskoczyłam do fontanny.
Fatkycznie ludzie dziwnie na mnie
patrzyli i woda trochę śmierdziała ale to
drobny szczegół. Ja się bawiłam dobrze.
Marek patrzył na mnie jak na wariatkę i
się śmiał. Zmokłam fakt. Ale coż. Zabawa.
potem zrzumałam.. Przez 2 miechy.
Kontrolowałam siebie niepotrzebnie. A gdy
zgasłam, nie wiem. To jak nie ja. Chodz
też było ciekawie. Tylko trochę
przegiełam. I ja już sama wiem o czym
mówie. I szaa. Brakowało mi. O. Hop. I
uż. Robie. Wiem wiele zrobiła szkoła i
zakazy rodziców. TEraz... czas to jak
najszbciej w blasku radości naprawić.