Tęsknię za Dublinem. To miasto ma w sobie ten rodzaj magii, który sprawia, że jestem szczęśliwa po prostu będąc tam.
Im więcej czasu mija, tym bardziej jestem rozczarowana i tym mniej wierzę w miłość.
Choć nie, to źle powiedziane. Bo WIEM, że Miłość istnieje, mam dowody chociażby we własnym domu.
Ale coraz mniej wierzę w to, że na mnie też gdzieś czeka. To smutne.
Kiedy byłam w gimnazjum i żaden z chłopaków, którzy mi się podobali nie odwzajemniał mojego zainteresowania, mówiłam sobie "no trudno, widocznie to nie chłopak dla mnie, w końcu kogoś spotkam, mam czas."
To samo powtarzałam sobie w liceum, coraz bardziej tłumiąc zazdrość wobec tych wszystkich par dookoła, bo widocznie "jeszcze nie poznałam odpowiedniej osoby."
Wielki szok przeżyłąm, gdy z rozpoczęciem studiów znalazłam się nagle w związku. Zakochana jak nastolatka, myślałam, że to miłość na całe życie. Myliłam się.
Koniec końców, znów znalazłam się w tym samym punkcie, co wcześniej, bogatsza o doświadczenie i serce rozbite w drobny mak.
Od tamtej pory minęło już ładnych parę lat.
Czas leci.
A ja wciąż tkwię w tym miejscu. I z każdym kolejnym poznanym mężczyzną coraz bardziej dochodzę do wniosku, że faceci myślą tylko penisem i nie obchodzi ich wiele więcej, niż dobra zabawa.
I wciąż nie rozumiem, dlaczego tak często spośród tyli zainteresowanych kobiet zwracają uwagę na mnie, choć staram się trzymać z daleka, żeby uniknąć kolejnych ran.
Nie maluję się.
Chodzę w bojówkach i t-shirtach.
I wszystko na nic, bo koniec końców, zamiast pójść wcześniej do domu, zostaje na zabawie do późnej nocy, aż któryś nawalony postanowi mnie pocałować, a ja nie mam siły uciec, bo tak bardzo mi tego brakuje.
Bo choć resztki rozumu krzyczą "on cię zaraz pocałuje, nie pozwól na to", to ciało zamroczone alkoholem i reakcjami chemicznymi stwierdza "dlaczego nie, przecież zawsze tego chciałaś", a rozum nie ma siły walczyć.
I po co.
Znowu to ja wracam do domu z płaczem, że pozwoliłam na coś tak głupiego i bez sensu.
Znowu to ja mimowolnie o tym myślę i tęsknię do bliskości drugiej osoby.
Znowu to mnie męczą sny, już tym razem nie tylko z będącym dla mnie miłym i kochanym (!) CJ, ale też z Rudym, bo dlaczego nie, skoro się napatoczył, kretyn.
Fajnie tak, móc się napierdolić jak szmata i nie pamiętać nic następnego dnia, bo nie podejrzewam, żeby było inaczej. A nawet jeśli - to nic nie znaczy, nie ma tematu.
Tylko witki opadają.
Bo znowu ktoś wyciągnął uczucia i emocje głęboko pogrzebane pod stosem codziennych raportów, ćwiczeń, strojów larpowych i miliona innych rzeczy.
Wyciągnął, rozgrzebał i zostawił, zupełnie nieświadomie, bo przecież tylko chciał się zabawić (nie mógł się zająć tą laską, do której wcześniej się przystawiał? Serio, nie mógł?).
Nie mówię, że jest coś złego w zabawie.
Po prostu to nie jest dobre dla mnie, bo znów będę przez tydzień chodzić struta i rozżalona. Na siebie, że znów byłam za słaba.
Ale co mi pozostało?
Wzruszyć ramionami, zacisnąć zęby. Wrzucić odgrzebane uczucia i emocje na dno kufra.
Odpalić nowy album Lee Hi, maszynę do szycia, kolejny odcinek The Office, poczytać książkę, pójść się powspinać, skupić się na czymś innym i poczekać, aż rzeczywistość i stos codzienności przykryje znów to, co boli, tę straszliwą ludzką tęsknotę za drugim człowiekiem.
Zamknąć kufer I mieć nadzieję, że nikt już go nie znajdzie, nie otworzy i nie zacznie grzebać, świadomy tego, co może w nim znaleźć, czy też nie.
Bo ile można.
Spać, pobudka przed 7, bo na 8.20 do lekarza, ale wszystkie wyniki mam w biurze (dobrze, że to ten sam budynek). Muszę zapytać o radę, może powinnam wybrać się do alergologa.