Wróciłem.
W sensie metafizycznym oraz czysto praktycznym. Po nieco ponad dwutygodniowych wojażach znów siedzę w zaciszu własnego pokoju. Sporo się działo przez ten czas. O polityce lepiej nawet nie wspominać – ot choćby dlatego, że ktoś może zechcieć kopnąć w swój monitor...
Niezależnie więc od tego, jak ciekawym zdawał się być Wielki Świat przez owe ostatnie dwa tygodnie, ja nieświadom niczego spokojnie wędrowałem sobie to tu, to tam. Po pierwsze przyszło mi było wyruszyć do Częstochowy. Oczywiście człowiek nie kieruje się w tamte strony na zwykły spacer. I ja miałem w tej wędrówce swój cel. Zresztą, to bardzo ciekawe doświadczenie móc nazwać siebie pielgrzymem. Wydawałoby się, że wszystko skupia się tylko na upartym podążaniu w wyznaczonym kierunku. Nic bardziej mylnego. Każdy dzień obfitował w nowe, zaskakujące wydarzenia, którym bardziej się dziwiłem, niż tym wszystkim rewelacjom, o których usłyszałem podczas wykładów z Fizyki Wyższej...
Pierwsza rzecz, jaka mnie uderzyła, to niesamowita życzliwość, z jaką spotkałem się podczas drogi. We wsiach, które mijałem, ludzie wychodzili z domów machając do nas, często przynosząc ze sobą coś do picia, albo jedzenia. Czasem błogosławili na dalszą drogę, czasem tylko odprowadzali niemym wzrokiem. W upalne dni potrafili polać wodą z węża ogrodowego, a w chłodne nie pożałowali ciepłej kawy.
Niemałym szokiem było dla mnie poszukiwanie noclegu. Większość pielgrzymek po prostu targa ze sobą namioty, ale opolska jest w pewien sposób specjalna. Tutaj co noc szuka się gościny – trochę jak w starych, romantycznych opowieściach rodem z wieków średnich. Pierwszego dnia nie wiedziałem nawet, jak się za to zabrać. Nie skłamię za bardzo, jeśli przyznam się, że nie lubię nikogo o nic prosić. Całe moje życie uczyło mnie, że muszę być samowystarczalny i że jeśli coś się dzieje, to jestem zdany na siebie. Nie przywykłem, nie lubię i trochę nawet po prostu nie potrafię polegać na czyjejś dobroci, czy uprzejmości. Tymczasem jednak to właśnie przyszło mi uczynić.
Za pierwszym razem byłem tak zażenowany całą sytuacją, że nim jeszcze zdążyłem podjąć jakieś działania nocleg niejako znalazł się sam. Przyjęto mnie w pierwszym domu, do którego odważyliśmy się zapukać. Liczba mnoga bierze się stąd, że nie poszedłem na ową pielgrzymkę sam. Była ze mną moja najlepsza przyjaciółka. To Jej w dużej mierze zawdzięczam to, że w końcu zebrałem się w sobie i poszedłem na Jasną Górę, i to Jej przypada zasługa znalezienia noclegu tego pierwszego dnia.
Z czasem przyzwyczaiłem się do chodzenia od domu, do domu, a i za każdym razem trudniej było znaleźć suchy kąt. Trzeciego dnia, kiedy przez cały dzień padało, nocleg znalazł P., którego poznaliśmy z moją przyjaciółką na trasie i z którym (wraz z jego dziewczyną) trzymaliśmy się razem. To dopiero było coś. Chłopak – chyba wolno mi tak o nim powiedzieć, bo jest on ode mnie kilka lat młodszy – był straszliwie obolały i ledwie mógł chodzić. A jednak nie dał za wygraną. Mieszanina uporu oraz głupoty, bo prawie zemdlał – ale strasznie mi tym wtedy zaimponował. Jeśli robisz coś naprawdę ważnego – przez przekonania, albo po prostu dla kogoś, kto jest całym twoim światem – nie wolno Ci się poddać. To cecha, którą próbuję wciąż i wciąż na nowo w sobie kształcić. Zresztą kilka dni później sam miałem okazję się sprawdzić.
Ale o tym oraz o innych aspektach pielgrzymowania napiszę innym razem. Tymczasem zdjęcie zrobiłem nieco później, bo podczas wyjazdu w Bieszczady, o którym również nie omieszkam tu niebawem napisać.
Wiem, że jest koszmarnie beznadziejne i wszystko, co zepsuć się dało, zepsutym zostało. Mimo wszystko uwielbiam tą fotografię. Chyba dlatego, że udało mi się złapać – choć tak niezdarnie – chwilę, która trwała dosłowne mgnienie oka. Podczas pielgrzymki zdjęć nie robiłem. Nie zabrałem aparatu. Owszem – ja też uważam, że to był błąd. Za rok się poprawię. Tymczasem!
Ł.