Miałam pójść spać, ale piszę. Płakałam i nie mogłam spać. Cały dzień dzisiaj płaczę. Nie wiem co ze sobą począć. Jeść nie chciałam, ale jadłam, bo posiłki jadłam z Mamą. Nic mi nie smakowało. Potem Mama wydarła się na mnie, że ma dość, że ciągle tylko chodzę z "krzywym ryjem" i nigdy się nie uśmiechnę, płaczę z byle powodów, ciągle mam problemy, i mam w końcu zadzwonić do terapeuty, bo z tych stanów depresyjnych też powinnam się leczyć. Poczułam się jak... śmieć. Po prostu jak śmieć. Zawsze się tak czuję, gdy na mnie krzyczy, bo dobitniej wiem wtedy, że jestem dla niej problemem, jakimś uciążeniem. Boję się krzyku poza tym. Chcę zniknąć, a nie potrafię. W płaczu krzyczę, sama nie wiem do kogo, bo w Boga nie wierzę, ale krzyczę i proszę, żeby ktoś mnie stąd zabrał. W końcu z Mamą szybko relacje się poprawiły, powiedziała, że Ona po prostu cały czas uczy się ze mną żyć, z inną mną, bo już nie jestem taka jak kiedyś. Znów się poryczałam. Chcę cofnąć czas, chcę cofnąć czas! Chcę znowu być, w miarę możliwości, szczęśliwym dzieckiem. Mimo, że ojciec zawsze truł mi życie, chyba potraiłam być w pewnym stopniu szczęśliwa. Ale potem pojawił się chłopak, połamał mnie psychicznie, jakbym była tylko głupią zabawką, w domu coraz gorzej, w szkole sytuacje z pewnymi osobami... Z niczym już sobie nie radziłam. Tak oto dobrnęłam do dzisiaj. Dobrnęłam? Raczej ledwo się doczołgałam.
Dzisiaj z Mamą oglądnęłam kilka starych zdjęć. Wyglądałaś na szczęśliwą, powiedziała, a mi napłynęły do oczu łzy. Wyglądałam i mam nadzieję, że tak było. Wspomnienia trochę mi wyblakły... Te szczęśliwsze zastąpiły te smutne, przepełnione bólem, problemem, smutkiem. Chociaż i te pouciekały. Jakby w moim umyśle nie było tyle miejsca na wspomnienia, bo za dużo jego miejsca wypełniają problemy. Często, ba, zawsze czuję jakbym z życia kilka lat miała wyjęte. Przepadłe, zmarnowane.
Nie chcę być sama. Nie chcę być sama w tym pokoju, nie chcę być sama cały jutrzejszy dzień. Oszalaję! Oszaleję sama ze sobą. Co prawda rano idę na jakieś warsztaty, które trochę potrwają (i tak przez 10 dni), ale nie o to mi chodzi. Będę się tam czuć obco i wcale nie chcę tam iść. Zapisałam się, bo pomyślałam, że wyjdę w końcu z tego domu, nie będę w nim gnić... A teraz się tego boję. W czasie tych warsztatów mają być podawane obiady. Nawet nie o mojej porze obiadowej! Okropnie mnie to frustruje. Nie chcę jeść o nie swojej porze! Do tego boję się trochę co tam podadzą. Całkowicie psuje mi to myśl o tych warsztatach, eh. I kłębić się wokoł garstki ludzi też nie wydaje się przekonujące. A może... może naprawdę wyrwę się ze swojego amoku chociaż na chwilę? Poniosę się warsztatami, będę robić to co lubię, kocham... Tak jak to sobie zaplanowałam. Myślę ciągle pesymistycznie, tak mnie życie nauczyło. Trudne życie. Potrzebowałabym czasem jakąś instrukcję obsługi do życia, naprawdę by się przydała.
Chcę pójść spać. Bez płaczu. Spokojnie. I twardo. Dobranoc.