Boję się. Tak bardzo się boję. Wszystkiego. Boję się czasu, który gna, nie patrząc na zmarnowanych ludzi, którzy nie nadążają. W tym i ja. Jestem jakieś milion minut do tyłu. Chcę odpocząć... Nie mogę odpoczywać, źle mi z tym kiedy leżę, siedzę i nic nie robię. Muszę choćby chodzić, dużo chodzić. Ostatnio było ze mną lepiej, od kilku dni znowu jest gorzej. Właśnie przede mną stoi odsunięty na talerzyku banan, musli wymieszane z jogurtem są już w koszu... Nic mi nie smakowało. W końcu wzięłam z lodówki jogurt pitny jagodowo-malinowy, wypiłam. Czuję się pełna. A w sercu mi pusto. Chciałabym w sercu być przepełniona, a w żołądku pusta. To tylko jogurt, tylko jogurt, tłumaczę sobie, ale i tak wiem, że nie powinnam go jeść. Skoro ustaliłam musli na kolację, to miało być musli, a że mi nie smakowało to nie powinnam jeść nic innego. Nienawidzę siebie. Zjadłam dla Mamy, ale psychicznie zaraz wpadnę w jakąś histerię pewnie. Mam dość, mam dość siebie, tego życia... Serce mi co jakiś czas wali jak oszalałe, mam takie uczucie jakby wyskoczyć z klatki serce mi chciało. Co jakiś czas, dwa, trzy uderzenia, bardzo wolne, ale tak mocne, że wydaje mi się, że przedrą mi się kości. Jak papier. Okropne i dziwne uczucie. Nie chcę płakać, nie chcę martwić Mamy, proszę, nie płacz. Nie chcę widzieć jedzenia na oczy, jutro będzie lepszy dzień. Proszę o lepszy dzień. Nie mogę na siebie patrzeć, chcę...
Chcę walczyć o poznanie szczęścia na nowo, chcę się w końcu poddać, nie mam sił. Chcę troszkę przytyć, chcę chudnąć... Chciałabym zjeść coś dobrego, coś co uwielbiałam jak byłam mała, coś czym zajadałam się do oporu i wcale mi to nie przeszkadzało. Chcę, ale z drugiej strony nie chcę wkładać nic do ust. Jestem jednym wielkim paradoksem. Przypominam sobie chwile z dawien dawna, przypominam sobie chwile, jak zajadałam się lodami, czy babcinymi pierogami. Po prostu lubiłam i nie było w tym problemu. Teraz jest. Tęsknię. Patrzę w niebo, w gwiazdy, na swoje dawne zdjęcia... Kładę się spać i wylewam łzy. Nawet jeśli łzy mi nie lecą, płaczę w myślach, z tęsknoty i przytłaczających mnie cegłówkach teraźniejszego życia.
Mama poznała jakiegoś faceta. Ciężko mi to zaakceptować. Chciałabym mieć pełną, szczęśliwą rodzinę. Mama, tata i ja. Mama, facet i ja, nie brzmi tak ładnie. Poza tym przyzwyczaiłam się, że jestem tylko ja i Mama, podoba mi się to, i chyba chciałabym, żeby tak zostało, aczkolwiek nie mogę odbierać Mamie miłości, szczęścia... Znowu to uczucie z sercem... Idę wyrzucić tego banana i butelkę po jogurcie... Nosz mogłam odpuścić sobie ten jogurt. Nie chcę już nawet na to patrzeć.
Poza tym nie ogarniam, że połowa wakacji za nami. Nie wierzę. Czas naprawdę przesadza ze swym biegnięciem do przodu. To nie wyścigi! Nie chcę wracać do szkoły, do ludzi. Nie mam tam do kogo wracać, chciałabym mieć przyjaciela, bratnią duszę, nigdy nie mam komu się wygadać. Uważam Mamę za przyjaciółkę, ale Mama to jednak Mama. Jeśli chodzi o jedzenie nie mówię jej nic, nie chcę by martwiła się ani wkurzała. Chciałabym stąd wyjechać. Do nowego miejsca, gdzie nikt mnie nie zna. Daleko od ojca, do którego czuję się na przymus przywiązana, daleko od tych ludzi tutaj, fałszywych i plotkarzy. Przedewszystkim może chciałabym uwolnić się od tego czegoś co jest we mnie? Co zabrało mi uśmiech i teraz już nie pamiętam jak on wygląda. Co zabrało mi wzrok, bo nie umiem dobrze na siebie spojrzeć, co zabrało mi smak, bo nic już nie smakuje tak jak dawniej. I co zabiera mi siły, nerwy... A może to nie coś? Może to po prostu ja, autodestrukcyjna... Przerażam się.