Lublin... magiczny Lublin. Lubię wsiąść w busa czy w pociąg (oddawać inter regio!!) i zapomnieć o wszystkim... nie to, żebym jakoś chciała o czymś/o kimś zapominać, ale fajnie jest złapać ten niepowtarzalny, unikalny, jedyny oddech, poczuć ten klimat... rzucić się w wir beztroski i wyskakać stresy. Dosłownie.
Poza tym potrzebny nam był ten wyjazd, integracja musi być, smsy to nie wszystko, nie? W sumie to nie mogło nas tam nie być z wielu powodów i powodzików. Taki przyjemny obowiązek.
Zaliczyłyśmy Mc'a, Krakowskie Przedmieście dniem i nocą, próbę nawet prawie, laną Perłę, deszcz i słońce, autobus i nawet akademik, ba, nawet koncert Bajmu i hulaszcze humory niektórych. Niektórych, bo nie wszystkich. Zabrakło i Icka. Lublin... Lublin, piękne miasto.
Kończąc...
Jestem dzisiaj trochę rozbita, pokoncertowo, ale i tak o. Po prostu. Brak prądu, brak klucza do klatki, pusta lodówka i spacery przymusowe po Bałutach w celu uzupełnienia tejże lodówki, poza tym brak Rojka i w ogóle pusty dom. Przydałby się kot.
p.s. Na zdjęciu są koty Oli w oknie na świat :)