English Breakfast
Jasność też ma wiele odcieni. Mienią się załamane na ostrych krawędziach łysych głów kamieni. Układają się w świetlistą mozaikę- właściwą sobie poranną pajęczynę, utkaną przez roztargniony poranek. Na opustoszałe, ziejące kacem dnia poprzedniego, ulice przywiało mieszankę najróżniejszych zapachów mijających się na zakrętach, pędzących z górki pod górkę, przez pagórki, łyse pola i ronda pozbawione sensu istnienia. Zapach wypieku, świeżych bułek i ciężkich owalnych chlebów z ciemną zapieczoną skórą kryjący w sobie miękkie delikatne wnętrze, bułek ciemnych prawdziwych i tych pomalowanych. Bułki jasne z przedziałkiem i kajzerki też a każda jeśli chcesz z ziarnami lub bez. Zawsze gdzieś usypie się mąka na ostrzejszym zakręcie. Nie unikniesz posypanych niespecjalnie ziaren przez nieszczelności płóciennych worów, czy też przerdzewiałych dostawczych aut. I mija się wypiek z chemicznym zestawem zapachów identycznych z naturalnymi. Metalowe kosze kryjące w sobie góry materiału tak w kosteczkę i wygotowane i wykrochmalone i wywabione i wyprasowane. Jeśli silne chłopaki wstały o 3-4 nad ranem i dopięli na ostatni guzik zatrzask i zasuwkę-każdy kosz to w porządku. Ale tak nigdy nie jest, bo długo rzucali bieliznę hotelową na kupki i segregowali worki, składali prześcieradła rogiem do rogu i pół na pół. Tak jak na siłowni tylko że z prześcieradłem w dłoni i tak kilkaset a potem do koszy. Zawsze koszyka się nie dopnie zawsze zmęczony wół kończący pracę przed słońca zmianą, gdzieś tam porzuci małą samotną poszewkę od poduszki bo minuta do końca a nigdzie nie pasuje bielą czy rozmiarem Jeszcze ciepłe i pięknie poukładane czymkolwiek jest, gna szybciej niż zapach potrafi gnać, to też zostaje w tyle ten zapach oto, po czym gubi się zapętany w ślepym zaułku fiołek z lawendą, kaszmiry, jaśminy. Przegania je zdecydowany i ostry świst zapachów szybszych: papieru gazety codziennej, ekspres farby drukarskiej. Gazeta nie ma zwyczaju się usypywać, uciekać, porzucana też nie jest ale spotkasz ją na pewno i będzie się powtarzać na każdym zakręcie: a że to ktoś sławny się ożenił (kto to u diabła jest?), a że dymisja rządu już na horyzoncie i że przewrót się szykuje. I wrzeszczą te nagłówki z tych stojaków, których dalej się już nie da wystawić przed sklep, żeby zwrócić uwagę. No i trzeba zejść stojakowi z chodnika i obejść go drogą bo sobie tam stoi. Dlaczego na drodze go nie postawią, skoro ten ślub czy rząd to takie ważne newsy. Proszę bardzo niech auta mijają stojak chodnikiem ja postoję. Acha i jeszcze kot wychynął z pod auta rozejrzał się uważnie, obsrał starannie chodnik, nastroszył się dumnie i odszedł gnojek z nastroszonym ogonem w nieznanym kierunku, korzystając bezczelnie z kociej właściwości znikania, nawet gdy nie odrywasz wzroku.
I tak budzi się dzień wraz z wyścigiem poszczególnych branż kolorowych pachnących, mknących. Gonitwa od międzymroku, jak cygańskie tabory naszych czasów. I nawet nie wiesz kiedy mrowiska gawiedzi rozwrzeszczanej ruszyły, zmieszać się ze sobą i po burych cichutkich uliczkach, placach, skwerach, pozostało wspomnienie-znowu.
Idę sobie ulicą, Ja Wojtek Ferdek. No i co z tego że mam offa? (wolne znaczy się: od days off). Idę na słońce sobie popatrzyć, jak wstaje, Quawra Road wraz z jej długim deptakiem pachnie dziką różą. Pod butem zachrzęściło mi coś kruchego, widzę że gdzieniegdzie mąka, usypana zdobi fragment drogi i krawężnika jak również ziarna sezamu i słonecznika które tu musiały przed chwilą pędzić. Idę dalej rad że idę swoim krokiem równym i szybkim a nie jak stare baby z kościoła o 11. I Anglicy... Ci cholerni Anglicy. Chodzą po chodniku jak zombie i co chwilę przystają żeby się uprzejmie zdziwić . Kurwa! Jakby nie wiedzieli że chodniki w Bugibbie mają szerokość osoby nieszerokiej, tak więc osób szerszych uprzejmie zdziwionych nie sposób ominąć, ale jak mówi stare porzekadło słonie chodzą parami. Nie mówi? No dobra nieszczęściami chodzącymi, też można ich nazwać. Nic im nie pasuje, ubierają się, jakby istotne było tylko to, że rano szmata jest pod ręką i uważają się za wielkich kolonizatorów, potomków pierwszych zdobywców. I suną tymi swoimi serdelkowatymi nogam, powoli ociężali jak obleśne, uprzejmie zdziwione, flegmatyczne lokomotywy. I w końcu docierają do tych swoich angielskich pubów, minutę po otwarciu, ażeby posadzić swoje (wybaczcie kolokwializm) tłuste dupska w plastikowych szpetnych krzesłach i utworzyć nowe tytoniowe mgły i przeżarty piwny posmród- dumni Anglicy i ich puby-bo tylko tam chodzą, rano a wracają wieczorem minutę przed zamknięciem. Dlatego i TYLKO dlatego zawalają chodniki swymi bezwładnymi ciałami a reszta ludzi którzy idą gdzieś w innym celu niż bycie z siebie dumnym z kuflem piwa i pełną popielniczką-skazanych jest na ulice.
Tak więc mknę wesoły chodnikiem bo pusty. Bo raniutko i co napotkałem? Leży sobie piękna bielutka poszewka poduszkowa, jeszcze pachnie detergentem ktoś ją tu zgubił, porzucił. Myślę sobie że musiał tu jechać furgon z pralni i tyle. (Wiele nie główkuję nad historią ludzi pracujących nocą). Już prawie docieram na wybrzeże, moje odosobnione niekomercyjnie skaliste. ( Ludzie lgną do sztucznie usypanej plaży piaskowej, naturalne maltańskie wybrzeże to skalny grzebień ) I jeszcze kilka sklepów, ludzi na chodnikach nie ma, a ja schodzę na ulicę... Dymisja! Ślub! Koncert! Gonzi (minister) nie zamierza odejść! Przewrót blisko! Wydźmy na ulice! Módlmy się o lepsze jutro! Prezerwatywy prążkowane tylko 4,99 Eu.!
Stojaki. I gdzieś w tyle zostawiam tą błazenadę, nieświadomy że wybucha za mną gwar poranny bo znikam w zaroślach zaszyty i idę przezeń i do sanktuarium docieram. Azyl mój spokoju, głaz na którym siadać mam zwyczaj. Medytacja, szum. "Morze Śródziemne przepływa przeze mni". Mija para godzin, ja rozbudzony i natchniony opuszczam mekkę spokoju i wbijam się w tłumy mętów leniwych sunących jak muły. Mijane przeze mnie w kierunku odwrotnym, pozamykane metalowymi roletami, puby angielskie, nieszczęśliwe, pootwierane pod moją nieobecność-już pełne... Już mgła już piwsko.. A jeszcze 12 nie ma. Pękają w szwach od swoich dumnych męczenników z każdego dobiegają wyćwiczone salwy śmiechów i akcent typu "kluchy w gębie". I w końcu (mimo że ledwo się poruszałem w chodnikowej kolejce) stanąć jestem zmuszon, a to słońce co przed chwilą je sobie oglądałem, przysłonione zostaje i to dosłownie, bo dwa słonie sobie stoją i się uprzejmie dziwią. Wściekły mówię że "przepraszam bardzo" i takie tam.. ale przez warstwę tłuszczu, która zatyka uszy trudno jest się przedrzeć, nawet krzycząc i zszedłem na ulicę celem ich minięcia, nie patrzywszy pod nogi, za to kontemplujący imponujące rozmiary słoni i ich fałdy ściśnięte raz to stanikiem, raz to paskiem, zupełnie jak baleron w siatce. No nie patrzyłem pod nogi ! chlast. (Gdzieś w mojej głowie rozbrzmiał piekielny chichot kota-sprawcy tego gówna w które wdepnąłem).
"Powiem Ci, zmarnowaliśmy świt a tego nie wybaczy nam żadne niebo"
James Douglas Morrison
C.D.N.
Inni zdjęcia: 88888888888 podgolymniebem1547 akcentovaDrops & Sunset photoslove25Chapeau bas. ezekh114Miłość jednego imienia samysliciel35Wybrzeże morza czerwonego bluebird11Po przerwie liskowata248Perspektywa. ezekh114Moje nowe butki # PUMA xavekittyxKwiatki z mojej rabatki :) halinam