Plecami do siebie w Twojej pościeli - jesteśmy.
Zatuszowany dymem gniew całkiem nie zniknie.
Jesteśmy tu sami, bladzi, wzajemnie sprofanowani.
Tym kim byliśmy. Ci, którymi jesteśmy. Drwisz -
z zamkniętymi wargami krzyczysz - nie byłem tym.
I nie będę już najwyraźniejszym zapachem Twojego mieszkania.
Zamiasta iskier w dłoniach mamy rewolwery - pif! paf! pif! paf!
Na przemian soczystą kpiną obrywam. Gdzieś w środku zbrukana pierś -
pachnie spaliną. Gdzieś pod oknem krzyczał menel - że myśli.
Myśl jest teraz najgorszą pokutą - za poznanie Ciebie.
Spłonęło całe zaufanie - od niedogaszonego, skwierczącego Twoją
magią peta. Między magią, a iluzją jest granica - zbyt cienka.
Tak jak szept był zbyt kruchy, by podświadomie zacisnął dłonie.
Ofiarowana noc mija z ostatnim ruchem wskazówki - to jak gdyby
ostatni ruch noża w kierunku pulsującego, przerażonego tchnienia.
Spragniony nadludzi obojczyk - niechlujnie skrywany - drżysz.
Półnago pożegnany - boso na brudnej podłodze - zapomniałem,
że nie wypiłem porannej kawy...
Tylko - niechlubnie przed papierosem -
przespaliśmy się...