Milion rzeczy jednego dnia. Uwielbiam ten stan, kiedy nie nadążam za pozytywnymi wrażeniami, doświadczeniami, emocjami etc. Dziś czuję się naprawdę zmęczona. Łapię się na bzdurach, które mówię, szybko się poprawiając.
Zdałam maturę- wracając z miasta utknęłam w korku spowodowanym wypadkiem śmiertelnym motocylisty. Wykonałam kilka telefonów, przekładając służbowe spotkanie. Po godzinie szybkiego marszu dotarłam na miejsce, przebijając się przez pół miasta w skwarze. Nie marudziłam, ale pomyślałam: "kurczę, spóźniłam się na spotkanie, kiedy tak mi zależało, by się pospieszyć". Chwilę później palnęłam się mentalnie w łeb- ten motocyklista też się spieszył, ale on już nie dotarł.
Na próbie nawet za wiele się nie odzywałam, zmęczenie było już spore. "Jestem wykończona. Mam ochotę na urlop i porządny odpoczynek, nie wyrabiam z terminami, za 4 dni wyjeżdżam, a do tego czasu masa spraw do załawienia, nie dam rady"- przemknęło. I nagle kilka dźwięków, słów, krótka rozmowa, uśmiechy- ludzie, których naprawdę lubię i szanuję. Sekundę później dziękowałam za to zmęczenie i miejsce, w którym obecnie się znajduję. Nie mogło spotkać mnie nic lepszego.
Po całym dniu przeżyć, spotkań i zajęć, usiadłam wieczorem przed monitorem, pisząc komuś: "matura ok. Wos mi tylko zamknął drzwi na wybrane kierunki"- i jak grom z jasnego nieba, do głowy wpadł mi tekst piosenki, którą nie do końca świadomie zaśpiewałam: "Kiedy Bóg zamyka drzwi, to otwiera okno...".
I znów przytaczam mój ulubiony wiersz:
"Dokąd tak biegnie, czy nie jest zmęczona.
Ależ nie, tylko trochę, bardzo, nic nie szkodzi.
Albo go kocha, albo się uparła.
Na dobre, na niedobre i na litość boską".
mówiłam już, że uwielbiam moje życie? (;
PS zdjęcie z koncertu w Grójcu, pstrykałam, biegając przed sceną.