dwa lata temu.
dwa.kurwa.lata.temu
tymczasem właśnie zakończyłam pierwszy rok studiów na politechnice wrocławskiej - ZDAŁAM. przemknęłam się jednym punktem ECTS, ale w żaden sposób nie jestem z siebie zadowolona, gdyż ujebałam matmę. kolejny semestr męczarni z nią mnie czeka. jestem strasznie samodestrukcyjną osobą; zawsze znajdę coś, co mi nie pasuje. teraz nie pasuje mi matematyka; jedyny przedmiot, który po drugim semestrze mam w plecy. niby jedyny, ale za to jak kłopotliwy. strasznie mi się to nie podoba. STRASZNIE.
męczę się. czy nie powinnam czuć satyfakcji? ja, po biochemie, z zerowym zamiłowaniem do liczenia? zostałam wrzucona na strasznie głębokie wody; utrzymanie się na powierzchni wymagało ode mnie ogromu wysiłku i pracy. a teraz przyszły wakacje, które rzuciły mi koło ratunkowe, tymczasem ja nadal młucę na oślep rękami, jakbym nie do końca była świadoma, że na trzy miesiące mogę sobie je chwycić i spokojnie, bezproblemowo dryfować. czy to świadczy o tym, że mimo wszystko nie jestem odpowiednią osobą na odpowiednim miejscu? czy to jest faktycznie to, co chcę robić? CZY NIE POWINNAM, DO KURWY NĘDZY, ZDANYM ROKIEM UŚWIADOMIĆ SOBIE, ŻE SIĘ DO TEGO NADAJĘ? nienawidzę. tak bardzo nienawidzę tego, że nie umiem się określić, nie mam pasji, nie mam tak naprawdę niczego innego, ZAPASOWEGO. jestem tylko ja, mój ograniczony móżdżek i TYLE MOŻLIWOŚCI, których nie wykorzystam, bo będę sobie gnić w swoim samodestrukcyjnym światku.
takież właśnie rozkminy dopadają mnie w nocy, gdy jestem sama, a za towarzysza mam tylko ... CHOROBĘ :)
https://www.youtube.com/watch?v=3O1_3zBUKM8