Wychodzę przed pierwszą do sklepu. Kupuję dwa piwa z nadzieją, że w połączeniu z poprzednimi czterema stworzą w mojej głowie cokolwiek co nie będzie przypominać rzeczywistości. Być może łudze się na próżno i piję je po nic. Trudno. Jest tak co wieczór i każdy wieczór jest dobry. Wszystko jest dobre, byle tylko nie zagłębiać się w meandry ledwo zagrzebanej przełości. Nic jeszcze nie wyrosło na ziemi, którą ją zasypałam, to nadal świeże, choć przykryte śniegiem. Czeka na wiosnę, która sprawi, że radość wypełni całe moje płuca, wydraży w żyłach własne tunele i napełni krew endorfiną, której, pomijając kilka sobotnio-niedzielnych godzin, permanentni mi brak.
Ale jednak dostrzegam progres. To dłuższe niż trzy zdania i może kiedy wrócę tu w marcu nie zechcę niczego usunąć.
Tak, można stąd wiele wywnioskować. Problem tkwi w tym, że do niczego nie umiem wrócić. Bo albo się boję, że już nie warto albo zacznę żałować, że wszystko skończone.