Bardzo naiwnie i utopijnie było z mojej strony wierzyć, że w końcu będę istnieć tylko dla siebie. Miałam nadzieję zacząć wyć z samotności, zacząć mówić do odbicia w lustrze i w końcu uznać, że towarzystwo ludzi nie jest wcale takie najgorsze. Ale to nie zadowoliłoby mojego przeznaczenia, które za swoje hobby uznało stawianie mnie w sytuacjach bez wyjścia, w dodatku takich, których konsekwencji w najmniejszym stopniu nie można przewidzieć. Ludzie są bardzo łatwowierni, przy tym irytujący, męczący i na ogół brakuje im błyskotliwości. We wszystkim najgorsza jest moja zdolności dostosowywania się i natychmiastowe dopasowywanie swoich wypowiedzi do rozmówcy, tak, że właściwie każdemu wydaje się, że mógłby stać się moją bratnią duszą. I kiedy nagle okazuje się, że ktoś wcale nie zamierza się odczepić, nie potrafię (choć to chyba byłoby najrozsądniejsze wyjście) powiedzieć ani pokazać prawdy. Męczę się, a wszystko w obawie przed urażeniem uczuć ludzi, których los w najmniejszym stopniu mnie nie obchodzi, nie dotyczy i absolutnie nie chcę by to się zmieniało. I oto, po tygodniu w miejscu, przed przybyciem do którego najbardziej cieszyła mnie perspektywa wyboru ludzi, z którymi miałabym się widywać, padam na łóżko nie mając nawet ochoty na przeczytanie kilkunastu stron najlżejszej nawet książki (nie licząc Christie, której ostatni nieznany mi dotąd, a znajdujący się w mojej minibiblioteczce tytuł pożarłam wczorajszego wieczora), z wrażeniem, ze ktoś gwałci moją psychikę i najwyraźniej usiłuje też zmanipulować na wszelkie możliwe sposoby, a ja jestem zbyt litościwa. Co o dziwo nie ma ani jednego punktu wspólnego z wrażliwością na ludzkie cierpienie, której zdecydowanie mi brak. Najwidoczniej nie tak źle być bezczelnym, okrutnym człowiekiem.
Próba stania się asertywną nie wypaliła mi kolejny raz i chyba jedynym co mogę zrobićw i co do tej pory zdawało egzamin tak, że mogłabym dostać stypendium ministra jest ucieczka. tylko dokąd teraz?
Do siebie Panno B.! Bądźże w końcu nikim więcej niż sobą.