Kładzie sie cieniem. Tak włóczył się po uliczkach, które były dla niego za ciasne. Które rozpierał piersią swoją nadętą. Kiedyś ktoś myślał, że to niedobrze tak pierś sobie nadymać. Że nie o to przecież chodzi i że to tak być nie powinno.
Goni go ten wielki cień, ten potwór ciemności, ta otchłań bezdenna. Niektórych już dogonił i pożarł, ale jego jeszcze goni. I nadęta dumnie pierś, co swym nadęciem zrywa tynk z budynków, odzierając je aż do samej czerwonocegłej nagości - uratuje go? Kiedyś komuś się wydawało, że to nieszlachetne. A to przecież ratuje życie.
Gdyby tak ktoś wiedział to wcześniej, to i by sobie może nadął pierś... a może i nie. Są i głupiutkie ktosiutki na tym półświatku. On nie zastanawia się. Kładąc się cieniem - idzie po tallińskim bruku. Kamienice płaczą, ale to są łzy wzruszenia i podziwu. Jak on przed tą otchłanią majestatycznym krokiem ucieka. I te kamienice wiedzą, że ucieknie, bo te kamienice wszystko wiedzą. Jak się już istnieje tyle lat, to nie da się nie wiedzieć.