pan Pafnucy w odsłonie portretowej.
w sobotę wróciliśmy z Amatorem, niczym synowie marnotrawni, na łono stajni-matki, a właściwie mamusinej stajni, znaczy do Las Pegaz. Przyznaję, że przykro było mi opuszczać Bełchatów, Amator też nie wydawał się być szczególnie szczęśliwy, kiedy przyszłam po niego na zalany słońcem padok, a on akurat przymierzał się do kąpieli w lodowatym stawie. Ale to chyba dobrze, że wakacje nam się udały, pewnie i tak kiedyś tam wrócimy.
niedzielę, z racji ogólnej niechęci do świata, postanowiłam poświęcić mimo wszystko, tzw. chilloutowi, czyli ciężkiemu lenistwu w czterech ścianach. Piękna pogoda skutecznie uziemiła mnie w domu - co poradzę, że tak to czasem działa w moim przypadku. Postanowiłam, że zrobię sobie zupełnie bezstresowy dzień nic-nie-robienia i od poniedziałku będę na nowo gonić się z czasem. Traf chciał, że poniedziałek upłynął mi pod znakiem umierania pod termoforem z przerwami na kiblową walkę z nudnościami. Nie ma to jak być kobietą i dzielnie znosić wszystkie związane z tym 'przyjemności'.
moje dzisiejsze samopoczucie pozostawia wiele do życzenia, ale po dwóch słonecznych dniach spędzonych w domu, dzisiaj postanwoiłam za wszelką cenę pobyć na deszczu, półtorej godziny po budziku zwlokłam się z łóżka i pojechałm z psem do konia. Psu się nie podobało, a aura nie sprzyjała mojej motywacji, ale wzięłam i wsiadłam na konia. Koń był rewelacyjny i chodził super, jak na ponad dwutygodniową przerwę. Udało nam się, bo w Las Pegaz pusto, to i ujeżdżalnia tylko dla nas. Amator był milutki i przyjemniutki, ale nie porobiliśmy za dużo, trochę zgięć w jędą i drugą, trochę dodań, trochę drążków, a poza tym, to głównie się pokręciliśmy w niskim ustawieniu. Skończyłam jazdę, bo wydawało mi się, że za chwilę stracę przytomność, a poza tym, pracował tak fajnie, że uznałam to za dobre wprowadzenie i nie czułam potrzeby dalej go 'męczyć'.
jest wtorek, a czuję, jakby była niedziela. nienawidzę niedzieli.