Dawno już w mieście drwił z niego każdy,
pośmiewiskiem był ludziom na co dzień,
ot, wariat, chory na wyobraźnię,
wiecznie w drodze, spóźniony przechodzień.
Dokąd idziesz? - pytali go bliscy.
Z tego, bracie, to trzeba się leczyć!
A on brał tekturową walizkę
I wychodził obrazom naprzeciw, mówiąc:
Idę tam, gdzie bezmiar błękitu,
Światłocienie cyprysów przy drodze,
Feerią barw każdy ranek rozkwita,
Chociaż wiem, że do celu nie dojdę.
Gdy malował, świat milkł jak zaklęty,
Kurczył się w skrawek płótna na ramach,
A on pieścił je jak pierś kobiety,
W siedmiobarwnych tęcz kreskach i plamach.
Kiedy skończył, wpatrywał się w ciszy,
By natchnieniem nasycić znów duszę,
A gdy już dał się marszandom wykpić,
Pił noc całą, by z brzaskiem wyruszyć, mówiąc:
Idę tam, gdzie bezmiar błękitu...
Odchodzę...
Tak będzie lepiej...
Komentowanie zdjęcia zostało wyłączone
przez użytkownika yerbamate.