


Całe moje ciało dziś mówi: pier*ol się
Dusza zajechana jak koń po westernie, na nią przyjdzie jeszcze czas.
Głowa walczy, oszukuje, omija gdzieś bokiem gorsze myśli, to żadna motywacja, to strach przed tym, że może być gorzej. Natrafiłam wczoraj na post o depresji, poczytałam komentarze. Część komentujących ewidentnie zmagała się z nią, część wspierała dobrym słowem, a kolejna część opłakiwała swoich bliskich, którzy sobie z tym nie poradzili.
Przejrzałam profile tych osób, którzy stracili kogoś bliskiego przez to... Zapadł mi w pamięci mężczyzna, miał żonę, troje dzieci, ale się poddał. Przestraszyłam się. On miał wsparcie w domu, choć nie znam tej historii, ale tak sobie to wyobrażam, że obok niego był ktoś wyrozumiały. A ja? Najczęściej wychodzę z pustego i wracam do pustego domu, nadwyrężam wszystko żeby nie wrócić rano do łóżka, żeby chwycić za klamkę i wyjść z domu, żeby się nie zatracać. Często kończy się to porażką. Moi bliscy wolą ze mną nie rozmawiać, bo nie wiedzą jak, jakbym była z kosmosu lub nagle mówiła w innym języku. Walka goni walkę. Najgorzej, że odczuwana jest walka z samą sobą, a przecież tak siebie lubiłam.
Dziś dzień mamy, więc także i mój dzień. Mam parę dobrych godzin żeby wyglądać dziś jak "milion dolarów" i jakoś ten dzień unieść. Najważniejsze to umówić pierwszą terapeutyczną wizytę u psychologa, bo już na to czas. Oby po tym było trochę lżej, bo chcę żyć.