Co napisać? Nie mogę się skupić, ponieważ wzdęty brzuch przeszkadza mi we wszstkim. Brzuch? Uda... wszystko. Gdy stoję... one się stykają, to obrzydliwe. Mam ochotę wtedy zwymiotować. Czuję tylko tłuszcz. Wszędzie. Jezu... co ja ze sobą zrobiłam? Tak, moje Panie: oto jojo dopadło mnie i gwałci brutalnie. Nie mam siły... już dość tych liczonych kalorii... błagam. Nie chcę znowu 1000... Ale wiem, że muszę. Muszę! Kurwa!
"Nie płacz, dziecko" mówi chuda osóbka obok mnie. "Słuchaj co mówię, a uda przestaną się stykać. Po pierwsze wejdź na wagę". Weszłam. Nie. Nie. nie. nie, nie! Boże. Kurwa. Ja pierdolę. Rozryczałam się, jakiś atak paniki, sama nie wiem co to było. Słabo i brak oddechu. 46. Jak?
Z 56 udało mi się zejść do 40,5. 1/3 ciężkiej pracy, jedynego sukcesu jaki przypisuję wyłącznie sobie i z jakiego byłam naprawdę dumna poszła się jebać. Ćwiczyłam, zwiększałam stopniowo... Do dziś 1300. Jutro 1100. Jeśli nie pomoże to niech to chuj wszystko strzeli. Będzie 500 i kibel. Choć w tym tygodniu po raz pierwszy od hmm... pół roku? nie pamietam... nie wymiotowałam. Trudno. Jej głos nie dałby mi żyć.
Tak mamo, dziękuje ci kurwa za totalny brak zainteresowania. Wsparcia. Pomocy. Dziękuję za niezauważanie mnie. To niewątpliwie pomaga.
Reasumując: powracam.