Boże Narodzenie, ciężki czas. Trzy dni w kuchni, żeby ogarnąć jeden wieczór. Logistyka była skrupulatnie zaplanowana. W sobotę rano pojechałam na najostatniejsze zakupy, czyli po to wszystko, czego nie kupiłam na ostatnich zakupach w czwartek i dodatkowych, na które poszłam w piątek. Po zakupach zabrałam się za gotowanie, w międzyczasie pranie, galaretki w kubeczkach, tu się przydała matematyka. 20 kubków po 250ml to wychodzi po 4 galaretki na warstwę, dwie warstwy plus wypełniacz w postaci panna cotty, dwa dni i deserki były gotowe. Zanotować, że skończyła się wiśniowa galaretka. W międzyczasie międzyczasu ubieranie choinki, przesadziłam z lampkami, kupiłam dość długi sznur, żeby nie powiedzieć za długi. Owinęłam choinkę dwa razy, bałam się, że już się bombki nie zmieszczą, ale udało się. Zanotować, żebym w przyszłym roku nie kupowała żadnych ozdób na choinkę. Choćby nie wiem jak piękne były. W wigilię to już była jazda bez trzymanki, w ostatniej chwili przypomniałam sobie o pasztecikach do upieczenia, za długo gotowałam pierogi, a po smażeniu na dwie patelnie, pieczeniu i gotowaniu w największym garnku na największym palniku w kuchni miałam 27°C przy otwartym oknie. Święta, to ponoć radosny czasz, ja padłam wczoraj ze zmęczenia, na radość zabrakło czasu w planie.
Wesołych świąt!