Choć przeżyłam w swoim nędznym życiu treningi do różnego stopnia trudności, kiedyś nawet robiłam brzuszki z czterokilową piłką lekarską w ręce w te sam dzień co mieliśmy rajd, ale słowo daję - nigdy nie miałam takich zakwasów. Mój brzuch ma dosyć brzuszków na najbliższe 100 lat. Prawa ręka natomiast narzeka na seiken. A nogi... Nie mogę chodzić, drgają mi kolana. Najgorsze, że to wszystko przestało już być śmieszne. Nie mogę zejść normalnie po schodach, nie idzie wyprostować nóg kiedy siedzę. Bratu wszystko przeszło łącznie z dzisiejszym podniesieniem się z łóżka - mi niestety nie. Chwieję się na każdym kroku i kolana odskakują mi do tyłu. Przesadziliśmy z ostatnim treningiem, stanowczo przesadziliśmy. Nie powiem, fajnie było potem w biedronce, jak trzymałam litrowy sok w ręce i mówiłam, że jakbym się przewróciła na zakręcie to nie moja wina. Na co, Arek, że on mnie i tak nie odniesie do domu, bo nie da rady. Tłumaczyłam mu więc teorię naszego faceta z fizy o kilodżulach. No właśnie, bo nam się skończyły kilodżule w nogach. Miałam wrażenie jakby mi ktoś mięśnie wyjął, po setnym przysiadzie, sensej kazał nam kopać, a mi noga na dół opadała. Potem tarcze, to nie komentuję. Mawashi na tempa, wytrzymałam rónież. Serię brzuszków zakończyłam poddaniem się i leżeniem na podłodze. W szatni miałam wrażenie, że zaraz się przewrócę, niemal pusty plecak był ciężarem. Ja i brat musieliśmy fajnie wyglądać pijąc litrowy sok w szklanej butelce na parkingu pod domem o 20.31 i pół. Wypiliśmy cały jednym tchem.
Wczoraj, oprócz jednej gleby na schodach w skól i siedzenia w stroju na ławce obok pana Przemka na wuefie to czułam się normalnie. Dzisiaj nie wyrabiam. Nie wiem co będzie jutro. Jedno jest pewne - muszę dać radę na wuefie i na późniejszym treningu. Potem mam pełne prawo umarnąć.