życie biegnie jak głupie, nie zatrzymało się tylko dlatego, że zgubiłam jego sens.
wszystko jak zwykle wraca do normy, której nienawidzę. postanawiam się jej pozbyć, zmienić coś w swoim życiu. ale wszystko i tak wraca. więc postanawiam skończyć z owym stylem życie raz na zawsze, tak raz, a dobrze. ale co zrobić kiedy tych 'raz a dobrze' było już miliony?
czasem mówię, że moje życie jest do dupy, że jest nudne, że nic się w nim nie dzieję. mówię to trochę z przymrużeniem oka, bo patrzę się wstecz i widze ile się wydarzyło, ilu ludzi brało w nim udział, ile emocji i uczuć przewinęło się przeze mnie, w ilu miejscach byłam, w ilu rzeczach brałam udział, ile zamieszań zrobiłam, ile kłótni, ile pogodzeń, ile zakochań, ile kontrowersji, ile głupot... ono nie jest nudne. na pewno nie jest nudne.
ale czasem łapie mnie coś dziwnego za kark, dosięga mnie i trzyma. wpadam w wir łączenia wszystkich zajęć pozalekcyjnych, koncertów, spotkań, wszystkiego, wszystkiego, nie mam czasu dla siebie, nie mam czas na smutek, na myślenie, w takich momentach jestem naprawdę szczęśliwa - bo kiedy nie mam czasu na myślenie o tym jak jest źle, nie wiem, że jest źle. i prawda jest taka, że najszczęśliwsza jestem wtedy, kiedy pożeram tony słodyczy i w domu bywam tylko podczas snu. i własnie w takim momencie łapie mnie za kark to COŚ i mnie siłą z tego świata wyciąga. wracam do nauki, do zamulania, do smutku, do samotności, do braku chęci śmiania się, braku rozmawiania, wygłupiania. do codzienności. patrzę więc ponownie na moje życie i chociaz przez ostatnie dwa lata wydarzyło się w nim NAPRAWDĘ dużo to widzę, że to wszystko to były impulsy. mogę podzielić te dwa lata na etapy. dajmy na to, że etapy to są momenty, w których byłam szczęśliwa. wszystkie trwają tak po 2/3 tygodnie. czasami się kumulują. każdy etap ma w sobie coś podobnego - w każdym jem duuuużo słodyczy, w każdym chodze późno spać i w każdym występują nowi ludzie. ile takich etapów było w ciągu ostatnich dwóch lat? myślę, że koło 15 by się uzbierało. a więc gdzie reszta tamtego czasu? no własnie. reszta to moja codzienność, norma, której nienawidzę. bo wszystko zawsze do niej wraca. zawsze. dajmy na to, żyję w owej codzienności, poznaję chłopaka, spędzam z nim przez 3 tygodnie każdy dzień, zmieniam styl bycia w 100%, ale po 3 tygodnia to mija, znów wraca moja ukochana norma. norma, która trwa dłużej, ale to nie ją, tylko tamte 3 tygodnie bym zapamiętała. bo wiem, że nigdy nie powrócą. a ona, ona powraca i z każdym razem coraz gwałtowniej. kiedy czytam wpisy pisane podczas takowych 3 tygodni, wiem, że nigdy już drugiego takiego wpisu nie napiszę. ale kiedy czytam wpisy z reszty czasu - mogłabym je wręcz za każdym razem tylko kopiować.
czasem pukają do mnie dni, które zabraniają mi się bawić, każą milczeć. nie wpuszczam ich, ale wchodzą same. nie mam pojęcia od czego zależą, czasem po prostu przychodzą razem z tym CZYMŚ, co powoduje smutek. przełamują moją chaotyczność, roześmiane i zapełnione od rana do wieczora dni - w nostalgię, melancholię. nie lubię ich, a ciągle przychodzą. i znoszę je, od bardzo dawna je znoszę. nie czekam na kogoś, kto by mi pomógł je znieść, bo wiem, że skoro taka osoba nigdy nie przyszła to już nigdy nie przyjdzie. są, są też inne dni. te roześmiane, te ze słodyczami, z niedosypianiem, ze szczęściem w oczach, te, które sprawiają wrażenie, że nigdy się nie skończą, że całe moje życie takie jest.
wiem, że warto przeżyć tą codzienność dla tych kilku dni, czy też tygodni. wiem, że potrafię przeczekać, że jestem szczęśliwym, uśmiechniętym człowiekiem, że potrafię szczerze się śmiac całymi dniami, że nigdy bym ze swoim życiem nie skończyła, że jest naprawdę dobrze, że życie jest piękne. tylko czasem przychodzą takie wieczory, że potrafię zupełnie bez powodu usiąść we własnym pokoju, na własnym łóżku i się rozpłakać. tylko czasem, gdy nikt nie widzi.