oglądałam stare zdjęcia. masa wspomnień. o tym się nie mówi, ani nie myśli, ale... pierwsze cztery miesiące w gimnazjum to był najlepszy okres w moim życiu. najlepszy, cudowny, idealny. chociaż później bywałam szczęśliwa, to już nigdy nie tak jak wtedy. bo wiecie, wtedy to ja byłam... pewna siebie, czułam się potrzebna. całymi dniami się śmiałam, byłam cholernie beztroska. nie przejmowałam się kompletnie niczym.
kiedy dziś patrzę na to, jak wtedy było... to widzę, że tak naprawdę tańczyłam na linie nad przepaścią. jeśli ta przenośnia ma się odnieść do jakiejś sytuacji z mojego życia to właśnie do tamtych czterech miesięcy. wtedy poznawałam masę osób, nie odrabiałam żadnych zadań domowych, nic się nie uczyłam, wszędzie się spóźniałam, chodziłam w rozsznurowanych glanach, pożerałam ogromne ilości słodyczy, dostawałam w domu kary na wyjście do kościoła! tak! bo wychodziłam na takie roraty, czy co to tam było, na godzinę 16.00, a w domu spowrotem byłam o 21.00. do kościoła nigdy nie dochodziłam.
byłam naprawdę bardzo szczęśliwa. wszystko mi wychodziło. 9 na 10 zachcianek osiągałam, jedna spełniała się sama. uwielbiałam klasę, ale ona też była do mnie pozytywnie nastawiona, zresztą ponad połowa pomysłów była moja. pierwszy raz w życiu napisałam petycje, a potem... potem CIĄGLE pisaliśmy petycje, dzięki którym potrafiliśmy osiągnąć wszystko, co chcieliśmy. przesunięcie sprawdziany z geografii? napisana petycja, podpisy całej klasy i JEB sprawdzian przesunięty. przemalujemy naszą szatnie na różowo? napisana petycja, podpisy całej klasy itd, itp. byłam bardzo zakochana. każdego dnia na nowo motylki szalały mi w żołądku. poza tym miałam naprawdę wspaniałych znajomych. przez ten czas zawaliłam sobie kompletnie sytuację z ocenami. zawaliłam ją w każdym gramie, ale czy to było ważne? kiedy potrzebowałam kasy, brałam ją z tych uzbieranych przeze mnie na samochód. potrzebowałam wiecznie. urwałam kontakty z większością starych znajomych, liczyła się dla mnie tylko nasza cudowna czwórka + jakieś dwie koleżanki. w domu się tylko kłóciłam i darłam. kiedy przychodziłam to czuć było ode mnie dym z fajek, więc robili mi awanturę. jak się dowiedzieli o siedzeniu w trupim również. straciłam jakiekolwiek dobre relacje z rodziną. wracałam całymi godzinami ze szkoły, później całymi godzinami również mnie w domu nie było. albo zwyczajne siedzenie w trupim, albo 'kościół', innym razem koncerty, jakieś zawody, warsztaty, wszystko. BYŁAM SZCZĘŚLIWA. bardzo, bardzo. czasem otwierałam oczy z tego maniakalnego snu i widziałam duży napis z wykrzyknikiem 'to nie ma sensu!' i faktycznie go nie miało. ale zamykałam oczy i śniłam dalej. wolałam żyć tak jak żyłam i być naprawdę szczęśliwa, niż naprawić to, co sensu nie miało i swoje szczęście stracić. cieszę się, że uciekałam od tego napisu jak się dało. bo dziś naprawdę mam co wspominać.
tak jak wcześniej wspomniałam - tańczyłam na linie nad przepaścią. ale nadszedł styczeń, kiedy z owej liny spadłam. i był to najboleśniejszy upadek. po czterech miesiącach maksymalnego szczęścia nadeszły miesiące pełne rozczarowań, rozpaczy. to nie bolało tak dlatego, że spadłam w coś okropnego. to bolało dlatego, że kompletnie nie przypuszczałam, że kiedykolwiek spadnę. wydawało mi się, że już zawsze tak będzie, że każdego dnia, tygodnia, miesiąca, roku - będę szczęśliwa, zakochana, z rękami pełnymi roboty, niemyśląca o szkole i z osiągnięciami każdego celu, który sobie postawiłam. byłam pewna, że tak już będzie. ale nie było. spadłam. była ogromna rozpacz i rozczarowanie. kiedy minęło - była wiosna. i nigdy później nie byłam już w pełni szczęśliwa. wiecie dlaczego? bo od tamtej pory, kiedy nadchodzi szczęście, to nadchodzi też myśl, że ono kiedyś minie. wtedy tej myśli nie było.
dzisiaj kiedy na to patrzę - widze, że te 4 miesiące były jak narazie największym przełomem w moim życiu. byłam wesołym, nieposiadającym problemów, dzieckiem z podstawówki, z karteczkami łicza za plecami. przez 4 miesiące wyrosłam - w ciągle jeszcze dziecko, ale już takie z gimnazjum. mój styl pisania się wtedy drastycznie zmienił, zmieniły się moje problemy, tok myślenia. czasem patrzę na to wszystko i powiem szczerze, że brakuje mi tamtych czasów. bardzo. oddałabym wszystko, żeby je powrócić. niedługo miną trzy lata i co mi zostało po tamtym szczęściu? może kilka zdjęć, kilka gdzieś głęboko schowanych w komputerze fragmentów pamiętnika. i jeszcze glany, z którym przeżyć związanych nigdy się nie pozbędę. i wspomnienia. bo czas zabrał nam wszytsko, co wtedy mieliśmy, ale nikt nigdy nie zabierze nam wspomnień.
wpis z pozdrowieniami dla peresa, bo mam nadzieje, że pamięta fajki w klatce remiego i koncert w ndku ;]
pośród zdjęć znalazłam właśnie ten domofon. wtedy pod klatką, do której należy, spędzałam jakieś 4 godziny dziennie. spędzaliśmy. przyciskałam guzik tego domofonu kilka razy dziennie. dziś, po dwóch i pół roku aż głupio się przyznać, że w ogóle nie pamiętam pod którym numerem mieszka.