"coraz więcej świec wygasłych"
Za oknem siąpi deszcz, "jednaki, miarowy, niezmienny", a "szyby w mgle mokną". Świat wydaje się być impresjonistycznym obrazem Turnera, jest stworzony z plam świateł latarni, reflektorów, lamp, telewizorów i neonów odbijających się w kroplach mżawki, ogarnia go monotonia barw. Jedyne, co mnie od niego dzieli, to zmoknięta szyba- dzieląca, a jednocześnie posiadające tak wiele wspólnego z moimi szklanymi oczami, szklanym dotykiem; zimna jak moje dłonie, chłodna jak herbata, która nie doczekała się wypicia. A może to kawa?
Bezsenność dręczy mnie jak trzygłowy Cerber, ślini rękę zwisającą z łóżka w nocy, wpatrując się sennymi oczami w dzień; szczeka wesoło późną porą, zaprasza do piekielnej zabawy, po czym z nadejściem świtu jęczy usypiającym tonem, odbierając siły na resztę dnia. Błagam na kolanach, proszę o chwilę wspólnej uciechy, póki jest jeszcze jasno, "może by Cerber zaaportował?", jednak słyszę tylko zaraźliwe ziewanie zmęczonego psiska, widzę znużone oczy, które wierniej i wytrwalej niż jakikolwiek inny przyjaciel zapraszają do spania, a przynajmniej do odrętwienia.
Być może ma to jakieś plusy. Nocą jest ciszej, ten cudowny bezgłos obejmuje mnie jak najczulszy z kochanków, który dobrze wie, czego mi trzeba. Głaszcze mnie po włosach, powoli wsadza w nie swoje palce. Zaczynając od karku, zatrzymując dłoń na potylicy, powtarza rytuał wiele razy, palcem wodzi po twarzy. Zapamiętuje szerokość czoła, wypukłość policzków i ust, długość rzęs, miękkość warg. Gdy dotyka szyi, ciut za mocno przyciska grdykę, wkłada palce w dołki nad obojczykami, po czym delikatnie bada ich kształt...
Nocą wszystko lepiej słychać. Milczenie przerywa tylko miarowy oddech, mój własny, a jednak tak obcy, odległy, nierzeczywisty. Uważam, żeby nie spłoszyć bezgłosu, zbawiennej, wyczekiwanej ciszy. Ślina wydaje się spływać tak głośno, serce bić zbyt hałaśliwie, mózg pracować hucznie, a krople deszczu zdają się rozbijać szyby.
W nocy wchodzenie w labirynt myśli wydaje się tak naturalne, jak oddychanie powietrzem. Wędrówka po tej gmatwaninie korytarzy świadomości nie jest męcząca, przypomina raczej podróż do kaanan.
Ze świtem wszystko się kończy. Pozostaję ja, zmęczona, przygnębiona. Życie znowu mnie przerasta i wyczekuję, aż trzygłowy pies znowu nie pozwoli mi zasnąć.
Dbajcie o siebie i o innych.