Wczoraj zasnęłam o 20:00, budziłam się godzina 9:00. Taka zmęczona byłam, że spałam i spałam, aż mnie dobudzić nie można było.
Ale chcę już wracać, do internatu, do ludzi.
Duszę się w tym domu, umieram i chcę krzyczeć.
Jutro muszę się przejść i wydrzeć, wyrzucić z siebie całą tą złość, nienawiść i bezsilność.
W szkole całkiem spoko. Angielski jak cie moge, polski - powoli się przełamuję i mówię na lecji, historia - chyba najgorzej, trochę smutno że tylko 24/40 ale nadciągnę to, muszę, a grunt to pozytywne nastawienie.
Brakuje mi kogoś bliskiego. Do przytulenia. Czuję że mnie aż rozpiera od środka, nie radzę sobie z tym wszystkim. Myślałam, że będę potrafiła się o tym wygadać komukolwiek, ot koleżance z pokoju, czy sąsiadce, ale nie chcę obarczać ich moimi myślami, nie chce żeby współczuły, lekceważyły czy miały to w dupie. Chce po prostu ramienia, które przez moment będzie neutralne, będzie jedynie słochało i kiwało główką, głaskało mnie po włosach, gdy będę płakała przez parę chwil, a później uśmiechnęło się do mnie i było wszystko normalnie.
Boże, daj mi siłę.
A teraz: nie radzę sobie z genetyką, jeban3 chromosomy i allele. A fizyce nawet nie wspomnę.
Byle zdać.