"Fragment Powieści o Dzikim Zachodzie
spod pióra Tobiasza J."
"Miasteczko Silent Wind"
W tym świecie nie było dobrych ludzi. Wszyscy dobrzy bynajmniej już dawno przestali istnieć,
lub też zostali bestialsko zamordowani... Spytacie jak więc funkcjonowało prawo w świecie
ludzi złych, i jak była ustanawiana sprawiedliwość? Odpowiedź była bardzo prosta.
Prawo tworzyli ludzie, w których ocalała choć zabrudzona kropla dobra, a sprawiedliwość...
Sprawiedliwość nie istniała w ogóle.
Najgorsze były poranki...
Na otwartych pustkowiach temperatura spadała tak nisko, że zdawało się słyszeć w uszach jak roztrzaskuje się o własne minimum. Były jeszcze prerie... I gdyby nie indiańskie strzały świszczące w powietrzu, jadowite gady, sępy i kojoty byłoby tu nawet znośnie.
Tak, czy inaczej wybraliśmy prerie, po pierwsze dlatego, że nie znosiliśmy zimna a po drugie,
że znani byliśmy z tego, że z wielu dróg wybieraliśmy tą najbardziej niebezpieczną.
Mój przyjaciel siedział naprzeciw, widziałem tylko jego zarost i brzeg kapelusza rozświetlane przez światło tlącego się ogniska. Mieliśmy jedną puszkę czerwonej fasoli od Bugs'a i pół pajdy ciemnego chleba, no i oczywiście (a jakże) dwie butelki najlepszej Whisky - znanej w całych stanach od Kanionu Śmierci aż po miasteczko Silent Wind, do którego właśnie zmierzaliśmy.
Było to najcichsze miasteczko w okolicy, a to dlatego, że z dnia na dzień liczba ludności zmniejszała się o 2-3 z powodu Billa Hits'a który widocznie uznał miasteczko za swoje własne, a skorumpowany szeryf już dawno przystał do jego bandy. Postanowiliśmy zakończyć te brudne interesy, ale nie dlatego że uznawaliśmy się za "ostatnich sprawiedliwych", rzecz tyczyła się pewnej dziewczyny o pięknym imieniu Jennifer...
CDN.