Niewyspana i zmarnowana, takie chodzące zombie, typowo. Wczorajszego dnia mimo wszystko przykuwało uwagę ludzi, a może chodziło im o mój kolor włosów, bo zafarbowałam i wyszedł mi taki dość mocny ten rudy albo o to, że przysypiałam w autobusie wracając do domu, takie to fascynujące? Nie mam pojęcia, ale znów poczułam wzrok ludzi na sobie. Czy to lubię? I tak, i nie. Lubię być w centrum zainteresowania, ale czasami mam ochotę bycia cieniem, albo niewidzialną. Strasznie wygodna opcja, jak tak się nad tym zastanowić.
Ale to nie o tym chciałam.
Skoro już ludzie zaczęli mnie zauważać, to pomyślałam sobie, dlaczego by się do nich nie uśmiechnąć, tak bez żadnego powodu, dla zabawy a może trochę z ciekawości ich reakcji? No więc tak sobie szłam, uśmiechałam się i obserwowałam jednocześnie ich zachowanie. Co z tego wyszło? Jedno wielkie "G", liczyłam na jakieś WOW czy coś w ten deseń. Może mam po prostu chujowy uśmiech albo jakiś karabin w oczach? No nie wiem, bo większość, albo spuszczała wzrok od razu kiedy popatrzyłam, albo olewało, no i zdarzyło się kilka osób, które odwzajemniły uśmiech. Większość była zamyślona, wpatrzona w jeden punkt, w autobusie dosłownie wlepiona w szybę, albo całkowicie odizolowana od świata ze słuchawkami na/w uszach. Ogólnie wszyscy jacyś tacy zabiegani. Szczerze to sama zaczęłam nawet przechodzić na czerwonym świetle, bo stwierdziłam, że pięć minut czekać na zielone to za dużo nawet jak na Wrocław.
Tak właściwie, to po co ja tu wracałam? Żeby wypisywać swoje żale, smutki? Parodia. Po głębszym zastanowieniu stwierdziłam, że nie będzie tutaj takich śmieci. Nikt nie chce wyczytywać co Cię boli, że Twoje życie się wali, masz tak ciężko i tak smutno pod każdym względem.. Kogo to obchodzi? Każdy chce być szczęśliwy, więc po co ma czytać takie bzdury, ma dużo więcej swoich probelmów. Po co mu więc czytać o problemach innych? To nie rozwiąże jego własnych.
Jezu mam dzisiaj tyle do napisania, że spokojnie mogłabym zrobić z tego 3 notki. Wena mnie naszła.
Tak sobie mieszkam w tym Wrocławiu już ze 2 miesiące i nadal nie mogę się przyzwyczaić do tego przerażająco szybkiego upływu czasu. Jadę na uczelnię, zajęcia do 14, wracam do domu koło 15, zanim usiądę w spokoju i napiję się kawy, przeglądnę neta w tę i we w tę, ugotuję jakiś obiad, zjem, patrzę na zegarek 18. Jakim cudem? Przecież dopiero co wróciłam. Jeszcze przed momentem była 15. To jest straszne.
Ale z drugiej strony.. duże, wielkie miasto, nowe możliwości, nowe znajomości, nowy image, bo przecież nikt mnie tutaj nie zna. Mogę stworzyć sobie nową siebie, zacząć wszystko zupełnie od początku. Mogę być sobą, mogę być kim zechę. Mogę też iść spać mimo, że jest dopiero po 15. Dobranooc