Pan Dalloway pragnął uśmiercić Przekonanie w imię 'bez-tęsknoty'
Dnia Trzynastego- noc - 13 lipca Roku 2009
'Dlaczego ktoś musi umrzeć? By inni mogli zacząć bardziej doceniać życie...'
Tłum ludzi zebrał się w pobliżu Laked Garden w gorący lipcowy dzień w południe miejcowego czasu (nieopodal niewielkiego stawu zielonego od rechotu żab i wodnej rzęsy unoszącej się na jego spokojnej powierzchni sprawiającej wrażenie niezwykłego zwierciadła, w którym swoje niegasnące oblicza odbijał wiatr, pędzacy gdzieś tam dalej).
Atmosfera przesycona barwami licznych twarzy - paleta kontrastu mnogiej liczby kolorów - emocjonalnie zróżnicowanych (każda zupełnie unikatowa; czasem pozbawiona wyrazu sprawiała wrażenie wyblakłej, jak wypalone na egipskim słońcu gliniane cegły; czasem przypominająca owada otulonego miodową powłoką bursztynu).
Pan Dalloway w końcu postanowił wyjechać (przemógł liczne krępujące łańcuchy i kamienne tamy zewsząd atakujące i bombardujące mu Wizję, niszczące przekonania, idee i tak dalej). Postanowił wyjechać z miejsca dusznego, przesyconego chmurami morowego powietrza (działającego na zasadzie Wdechu bez możliwości Wydechu - braku perspektyw) do miejsca jeszcze bardziej parnego, spoconego i tłustego. Nawet drzewa opiewały goryczą pomimo ich naturalnej gracji i fantazyjnych kształtów wyrzeźbionych przez Stwórcę w celu podkreślenia indywidualności i subiektywizmu każdego z nich. Śmiały się z rzeczywistości i miały do tego pełne upoważnienie - bo któż inny egzystujący na ruchomej krawędzi teraźniejszości i metafizyki - na wpół należący do każdej ze sfer miałby do tego większe prawo?
Kipiał. Był jak ten czajnik, w którym Rose zawsze parzyła herbatę i podawała w tych małych filiżankach beztrosko wypełniających się gorącym płynem. Prawie gwiżdzał parzony przez palnik z ogniem zdającym się tańczyć tuż pod jego stopami. Miał wrażenie, że swoim wrzątkiem zalewając świat nie zdołałby nawet zaparzyć najmniejszego listka herbaty, którą Rose właśnie wkładała do tych okrutnie beztroskich filiżanek.
Nikt! Żaden! Nigdy!
Gwiżdzał szaleńczo pośród ciszy wiatru i szyderczych drzew gdzieś tam koło parku i zieonego stawu - myślami - a całkiem realnie pośród setek twarzy skrajnie dziwnych, pustych, strasznych, ohydnych i pięknych. Szydził z nich całym swym jestestwem i miał niebagatelną ochotę zalać ich swym wrzątkiem i stworzyć najbardziej ohydny napój w historii. Nigdy nikogo tak nienawidził jak tego skrajnego uczucia wyczerpania życiem i frustracji wypływającej z niewiadomo jakich źródeł świadomości narodowego posłannictwa. Nie umiał odpowiedzieć sobie na pytania, które krążyły gdzieś tam w środku jego serca; tego usychającego kłębka tęsknoty, który został gdzieś dawno rzucony w kąt przez jakąś szwaczkę nieumiejętnie wykonującą swoją robotę.
Porzucić Przekonanie? Nie umiał. Wiedział, że musi twać w tym co dobre, eliminując to co złe; idąc drogą Prawdy według wytycznych, które sam sobie ułożył. Nikt mu nie zajdzie tej krętej ścieżki. Tym bardziej jakieś szydercze twarze, które nie znają w ogóle sensu (i tak dalej...).
Pozostał czas na istnienie i tylko to się liczyło. Nie ważne - coś w nim umarło - ale tylko po to, by mógł docenić to co posiadał; te życie, które dzierżył, te cechy, które zdobył - własne i niewymienne. Był już o tym przeświadczony.
Herbata zdążyła wystygnąc zatrzymująć parę ukazując przejrzystą, złocistą toń. Jej bursztynowa głębia znów cieszyła oko, a wyrazisty zapach pieścił zmysły wdzierając się do wnętrzna i aksamitnym tchnieniem rozsiadał się rozpościerając dookoła.
Pan Dalloway zapalił fajkę. Zaciągnął się parokrotnie pozwalając by niebieskawy dym leniwie uniósł się w powietrzu tańcząc niezidentyfikowany taniec nad jego głową.
'Nieśmiertelność mojej duszy, opiera się na unikatowości mojego życia' - powiedział wpatrując się w krzaczaste gałęzie młodego dębu wesoło usmiechającego się do ciepłych promieni słońca.
Po niedługiej chwili wstał, dając się ponieść melodyjnemu szumowi odgłosów natury biegnącemu ku okwieconemu białymi liliami i zieloną rzęsą stawowi.