Dnia dwudziestego siódmego - mgły szarości - 3 czerwca roku 2010
"Bogate tygodnie zazwyczaj mijają bez zapisków"
Fale - pomyślał - są wiecznym akompaniamentem towarzyszącym naszej codzienności, przewijają się to tu to tam, aż dziw, że często nie możemy ich usłyszeć.
Poddaję się rytmice bijącego serca, uspokajającego serca będącego środkiem wszelkiego mego odczuwania. Poddaję się tej korelacji wszelkich basów, uderzeń, drgań tworzących fale rozpływające się na bezkresności mojego ciała.
Cały drżę. Drżę z urojenia, urojenia tego wszystkiego co kłębi się w sercu i w myślach, tego wszystkiego co mnie nurtuje i
uwiera bardziej niż lodowy pocałunek uścisku igły, wbijanej w blade ciało chorego.
Staram się wsłuchiwać w wypowiadane przeze mnie słowa modlitwy, które pospiesznie wyszywają w powietrze moje usta.
Wyszywają je z nadzieją, że dojdą do uszu Adresata, który w swej nieskończonej mądrości obdarzy mnie światłą radą zawinietą w nadzieję.
Jednak słowa prują się, gdy tylko wychylą się wraz z oddechem - przepełnionym żalem idealnym oddechem, który niesie ze sobą słowa niezliczonych psalmów.
Spaceruję po pokoju pełnym przedmiotów codziennego użytku. Dotykam każdego z nich osobna, każdego z nich inaczej.
Uświadamiam sobie, jak bardzo brzemienne są historią, jak bardzo napełnione doświadczeniem i wiedzą. Jak bardzo dotyka ich czas, który jest tylko wytworem ludzkiej potrzeby mierzenia wszystkiego co jest w stanie się temu poddać.
Zapytałem kiedyś jesienią liścia - zwyczajnego, brązowego, dębowego liścia dogorywającego na wigotnej od niebiańskich łez ziemi - czym był dla niego ten ostatni lot, który wykonywał tańcząc bezproblemowo targany leśnym świstem.
Liść miał świadomość tego, że całe jego życie miało ważki sens. Uważał, że przez cały dany mu okres działał dla dobra innych liści przekazując całej wspolnocie efekty swojej pracy - uprawianie na jego gruncie złotych, słonecznych promieni. Twierdził, że spada sam - z własnej, nieprzymuszonej woli; jest panem własnego losu i jak osiądzie na twardej ziemi u podnóży swojego domu, to wejdzie w stan wiecznego spoczynku otulając korzenie macierzystego drzewa, korzystając z promieniującego odeń ciepła.
Nie miałem serca by mu cokolwiek odpowiedzieć. Kiedy łagodnie opadł i położył się do snu, nie miał świadomości, iż cały jego świat, wszystkie marzenia jakie snuł, wszystkie uczucia jakie żywił i całe zycie jakie prowadził było spowite opończą fałszu.
Liść był pozbawionym woli i uczuć przedmiotem, który opadając skazywał się na łakę bezimiennego wiatru, który rzucał go to tu, to tam bawiąc się tym małym, przemijającym skazańcem. Z chwilą upadku i nastania deszczy zgnije zakorzeniony w ziemi, jego ciało ulegnie w niedługim czasie rozkładowi, a zimowe mrozy pozbawią jego twarz witalnego wyrazu.
Spaceruję po pokoju pełnym różnych przedmiotów z nadzieją, że sam kiedy znajdę się jednym z nich - ramką ze zdjęciem,
ziemią w doniczce, wiatrem wdychającym opary porannej kawy, rosą w majowy, niedzielny poranek; Liściem - afirmacyjnie wierzącym w sens swojego istnienia. Egzystencji, która chodź prosta i naiwna - wolna od skomplikowania i krępujących więzów.
Poddaję się rytmice bijącego serca, uspokajającego serca będącego środkiem wszelkiego mego odczuwania. Poddaję się do ostatniego tchu.
Przewracam w dłoniach chustę z zawiniętą perłą i marzę, że kiedyś stanie się ona rzeczywistością.
Inni zdjęcia: ... maxima24... maxima24... maxima24... maxima24... maxima24... maxima24... maxima24... maxima24... maxima24... maxima24