Zdjęcie zrobione w trakcie sobotniego spaceru z Pierniczkiem. Jak co roku, wiosenne krokusy barwią na fioletowo trawę na Jasnych Błoniach. Dwa ostatnie dni nie pozostawiają ni cienia wątpliwości, iż meteorolodzy się mylą, a pora roku, zwana wiosną, nadal istnieje. Jest kapryśna i nierzadko deszczowa, lecz wcale nie zanika.
W ciągu ostatnich tygodni popełniłam naprawdę wiele błędów, których do teraz żałuję, mnóstwo razy czułam się samotna i zraniona, przepłakałam kilkanaście godzin i przyjęłam do wiadomości fakt, który zawsze tkwił, jak cierń, w moim umyśle, lecz nigdy nie czułam się gotowa, by zdać sobie sprawę z jego znaczenia. Po raz kolejny miałam wrażenie częściowego popadania w socjopatię i odrętwienie. Wczoraj natomiast słońce postanowiło zawitać do Szczecina. Promienie i ciepło naprawdę potrafią zdziałać cuda w kwestiach humoru oraz pogody ducha. Dziś ponadto przypomniały mi się stare, dobre, gimnazjalne czasy, gdy zdarzała mi się możność niepisania sprawdzianu z historii (przysięgam, że na powtórzenie nauczyłam się dosłownie trzech dat, tuż przed rozpoczęciem lekcji). Obejrzałam również ekranizację "Intruza". Cóż mogę powiedzieć? Z pewnością to, iż film jest wręcz tragicznie ubogi w stosunku do powieści, choć rozumiem, iż nakręcenie wszystkich wątków byłoby wyjątkowo żmudnym przedsięwzięciem. Nie wiem, co stało się z uroczą Emily Browning, która na filmowych klatkach wyglądała niczym po przejściu nieudanej operacji plastycznej. Ogólne wrażenia są jednak pozytywne, choć to bez wątpienia film dla dziewczyn, w rozpoznawalnym już stylu Stephenie Meyer.
Nadchodzący tydzień jak na razie zapowiada się (o dziwo!) przyjemnie. Bilety na Sabaton już kupione. Aktualnie moim największym zmartwieniem jest wynik testu z biologii, wypełnianego sposobem "na Niemca" i "na szamana" oraz fakt, iż Till w blond włosach i różowym futerku to nie ten sam mężczyzna, którego obserwowałam z zachwytem w dwa tysiące jedenastym roku w Gdańsku.