Chłód szemrzących, morskich fal oplatał jej bose stopy, mknąc po długich, bladych nogach, zatrzymując się aż na wysokości bioder, obok których zatopiła w piasku dłonie. Zacisnęła piąstki, czuła jak mokre ziarenka przesuwają się między palcami. Chwyciła się na tym, że pierwszy raz od długiego czasu żaden złoty krążek nie uwierał jej prawej ręki. Zamknęła oczy...
Byli tam. Mrużył ślepia, goniąc ją w blasku lipcowego słońca. Próbował złapać targany porywami wiatru, przewieszony przez jej ramiona kolorowy szal, tak by dotarłszy do Hope owinąć go wokół niej, przewrócić, wytarzać w piachu, a na koniec, widząc jej urocze rozzłoszczenie jego durnym pomysłem, trzymać mocno w objęciach. I nie puszczać! Przynajmniej dopóki, dopóty złość nie ustąpi.
Ona zaś, gdy zwęszyła jego podstęp, biegła przed siebie, ile sił w nogach, jednocześnie krztusząc się ze śmiechu, widząc jak zaraz potknie się o ręcznik, który właśnie wypadł mu z plecaka. Zatrzymała się, czując, że brakuje jej tchu. Dorwał ją. Dumnie szczerzył zęby dopadnąwszy zdobyczy, realizując wcześniej zamierzony plan. Tulił. Tulił tak mocno, z taką słodyczą, tak rozkosznie, tak jakby chciał zamknąć tęsknotę za nią w tym jednym uścisku, leżąc na mokrym piasku w Sopocie...
Wzdrygnęła się. Otworzyła oczy i zobaczyła, że znów jest sama. Tak jak kiedyś, dawno temu, gdy jeszcze nikt nie mącił w jej myślach. Wstała, szybko otrzepała kolana i spojrzała raz jeszcze na malachitowe, niespokojne morze, w którym zmyła lepiący się do dłoni piach. Westchnęła mimowolnie i odeszła, pogrążając się w zadumie.