Nic się nie zmieniło praktycznie od wczoraj, może jestem trochę bardziej dumna z siebie dzięki temu, że się wzięłam za naukę. Nieznacznie, ale zawsze.
Poza tym wzrosła moja chęć na masochizm, skąd to się bierze?
Ale dzisiaj nie będę zamulać, bo po coś mam tego photobloga, nie po to żeby go traktować jak kolejnego Aska, Tumblra, Blogspota, Queera czy cokolwiek podobnego.
Na każdym tym portalu starałam się robić co innego, bo inaczej na co mi cztery różne środowiska internetowe, w których robię dokładnie to samo?
Zamykam oczy i jestem w innym miejscu. Kołaczę się we wspomnieniach, dobrze, że wyszło jak wyszło, musiało tak być widocznie. Ale gdzieś tam mi przykro, cholernie.
Nie tak żeby płakać, tarzać się po podłodze, wyłamywać kawałki ściany. Ale tak żeby po prostu coś przez sekundę ścisnęło w środku. Tyle. Dopięłam swego (?)
W początkowych wpisach miałam dużo energii i motywacji, teraz przygasłam.
To irytujące, nie powiem.
Wyciągam rękę i szukam. Szukam świata, w którym miejsce dla mnie jest oznaczone.
Każda łza jest droższa niż złoto, cennik złowrogi, niemal przerażający.
Gdzie za dobro nie trzeba oklasków, dobro to imię codzienności.
Bo w naszym świecie, z którego nie mamy jak uciec, którego mniejszością nijak zmienić,
pod koniec zostaniemy tylko ze wspomnieniami.
Wyżrą nam wnętrzności, zedrą skórę, wyplują włosy, przetną żyły, wyrwą zęby.
Trzęsę się, to aż nadto prawdziwe. A ja sama... ja sama nie chcę tego przeżywać.