Kiedyś straciłam przyjaciela. Najlepszego nie, jednak osobę z którą łączyła mnie pewna więż. Nie wiem co spowodowało jego stratę, ale czułam jak się od siebie oddalamy. Z gadaniny jaka się między nami tworzyła - mówiliśmy co raz mniej słów.
Nie staram się myśleć o tym jak o mojej winie, bo nie mówiłam mu rzeczy, których sama bałąm się wypowiedzieć. I nie sądze, by był to jedyny powód utraty go.
Po tym co się zdarzyło przeprowadziłam się. Dwukrotnie. I dalej nie czuję się komfortowo. Coś we mnie siedzi od tego czasu i nie potrafię tego określić ani powiedzieć.
Zbyt bardzo się boje?
Nie wiem. Nie potrafię określić się co do prostych rzeczy. Wszystko zdarza się tak nagle i niespodziewanie, że nie potrafię odnależć się z tej całej paplaniny.
Z nikim nie rozmawiam.
Bo wiem, że to by mnie jeszcze bardziej zabiło. Zwłaszcza, że ludzie wydają się być zbyt zajęci sobą. Nie potrafią się zatrzymać i dostrzec innych. Cały czas zabiegani są wokół siebie. A samo powiedzenie obetnicy, nie znaczy że zostanie ona spełniona.
To też rani.