ostatnio wybitnie nudzi mi się w pracy, dlatego czas umila mi Pink Floyd, Frank Sinatra i inne klasyki. ostatnio nawet Porcupine Tree wróciło do moich łask. no ale przy muzyce też trzeba coś robić, przynajmniej coś klikać, żeby nie było, dlatego myślę nad wróceniem do nauki włoskiego, jeszcze w tym roku może się przydać. poza tym to ładny język.
dalej wspominam mój pierwszy i prawie spontaniczny wyjazd nad morze sprzed dwóch tygodni, gdzie prawdopodobnie napompowałam tarczycę nieprzyzwoitą ilością jodu. ale to nic, najwyraźniej się polubili. jeszcze bardziej, niż za morzem, tęsknię za telefonem zostawionym w pociągu, choć nadzieja już na wykończeniu. tymczasowo wróciłam do starego numeru z orange, bo nie chce mi się bawić w wyrabianie karty, chociaż mam dwa kroki stąd. o, nauczyłam się nowego słowa: stagnacja. tak. ładne słowo. jak na wpół obrany kasztan na drzewie oświetlony jeszcze wieczornym słońcem.
wyjazdy na wieś dają naprawdę odpocząć od miasta. mimo tego, że mieszkamy na przyjemnym i zielonym osiedlu, to nie ma nic lepszego od wsi, gdzie pół tuzina kotów biega sobie po po okolicy. a już całkiem kiedy pojedzie się na góralskie wesele pod Krakowem. posłuchałam kilka nowych instrumentów, nasłuchałam się o ciekawych tradycjach i zwyczajach i najadłam się... nadal nie wiem, jak się nazywają te białe makaronowate serki, ale zjadłam tego przez dwa dni z kilogram. i chcę jeszcze. i tego domowego malibu, którego nie wypuściliśmy z naszego stołu zanim się skończyło. ach, wesela są miłe.
to malibu to sobie zamówiłam, mam nadzieję, że butelki szybko przyjdą.
podróżowanie coraz bardziej mi się podoba.