odnalazłam swoją rumię.
szaszłyki, gitara, fajer – wszystko miało swój plejs, świat znów kręcił się w dobrą stronę. kilka zdjęć w black&white color mode. rozmowy po kolana, nadgarstki i języki w borówkach, rozcieranie ich z cukrem, krąg podkulonych gołych nóg, dzikie czereśnie i krojenie zegara, konsumpcja czasu. miał smak orzechów, kawy i kakaa, wcale nie pachniał szpitalną ciotką ani niebieską żabą – władczynią emtivi. pieprzenie norm towarzyskich i ochrony danych osobowych na 3 akordach, w 5 zwrotkach wierszem.
i czekanie na zmierzch.
bo chcieliśmy i biegliśmy w zupełnej ciemności, w noc i pod wiatr, trzymając się za ręce na krawędzi świata. oddechy zaczajone w trawie, krzyki i rzucanie się na szyję. (nei nei ladies’n’gentlemans, no sex that night.) usiedliśmy dokładnie w centrum wszechświata wyznaczywszy go zdolnościami biokinetycznymi leśnej wróżki z ochronki i swataliśmy gwiazdy w orgiastyczne, wieloramienne związki. i żegnaliśmy się z życiem licząc czas na ucieczkę spod kół hipotetycznego samochodu na tej zapomnianej drodze. tak bardzo chcieliśmy żyć, życie aż szumiało w powietrzu kumulując się nad naszymi głowami z mocą milionów kilowatoamperodżulowoltów, prawo moralne dryfowało gdzieś daleko zniesione przez silny prąd szaleńczych idei i nieczystych myśli, znacznie dalej niż lądujące co wieczór w dolinie ufo, więc miałam tylko niebo gwiaździste nad sobą i ciepły jeszcze asfalt pod plecami.
a potem już tylko między płomieniami migały obrazki z blairwitch, albo z lśnienia, ale to było tylko kwestią wyobraźni. i znowu czwarta nad ranem, nareszcie – raz na milion świetlnych lat – na odległość ręki, więc trzeba oddychać głębiej, niebo jeszcze czyste i ufne że to może będzie dobry-dzieńdzień-dobry a miśś świata uda się zaprowadzić pokój swoimi boskimi udami. ale to ciągle jest tylko przed-pokój, korytarz metra z blednącym odwłokiem świetlika na końcu. zresztą może to tylko dioda św.heyah, bo przecież „wszystkie zwierzęta umarły nieco wcześniej”.
ale biegniemy do słońca aż po rosie, gorsze dzieci złego świata, naiwnie trzymając się ręce, planujące wspólnego, rudego kota i że dobry-czas-jeszcze-nadejdzie, biegnące w rozwianych bundeswehrach, żeby w żyłach choć na chwilę popłynęła krew prawdziwa. albo chociaż jak ta z wargi przegryzionej przy orgaźmie. chmury jak skrzela ryby też oddychały głęboko wciągając samoloty i złe myśli, ledwie pół metra przerażonej mgły, która obawiała się podnieść łeb znad ziemi, snuło się między stogami siana. jeżeli zechcą, nawet pół metra może im wystarczyć by zdetonować albo rozstrzelać czyjś sens istnienia. to koniec mpk. kupuję hulajnogę.
ale tam nie ma metra ani nie dojeżdżają autobusy, tam trzeba trochę pobiegać i przeanalizować linie papilarne nieba i zawsze się odkrywa, że to musi być kolejny dobry-dzień. kimamy w rozgrzewającym się słońcu, ze zwieszonymi łapami, mrużąc oczy, wyginając grzbiety i mrucząc z zadowolenia.
i taaaaaaaaaaaaaaaaak warto żyć