Mój komputer cały zawirusowany. Sześćset dwadzieścia trzy kurwiki się w nim plączą. Ciało moje też zawirusowane, ale w ciele kurwików nie policzę. Chyba, że są one wprost proporcjonalne do ilości zasmarkanych chusteczek w sumie z kichnięciami, kaszlnięciami i zaciśniętymi powiekami, bo oczy są nadwrażliwe na światło i jasne barwy. Nie będzie mnie w szkole kilka dni. Dobrze się składa, bo źle się działo ostatnio i już uciekać chciałam stamtąd, gdy słyszałam dzwonek na przerwę. Tak po każdej lekcji.
W piątek pękłam i zaprowadzili mnie do psycholog szkolnej, a ja płakałam i nie wiedziałam co się dzieje. Nawet teraz nie pamiętam za wiele. Podobno nie było ze mną kontaktu przez kilka dłuższych chwil i krzyczałam przez łzy bardzo. Nawet wezwali mamę, bo tak się bali, chociaż wiem, że mówiłam /nienienienie, nie dzwońcie, ja się uspokoję/. I bym się uspokoiła, gdyby dali mi czas. Ale jak zwykle nie dali. Oni nigdy nie dają czasu, bo tak im spieszno, bo im nie zależy. Chcą się tylko pozbyć problemu. I nie mają czasu na mnie, nie teraz. Nie chcą mi go dać za darmo, więc wysyłają mnie do poradni psychologicznej, bo tam podobno rozdają karki na czas.