Miałam zaglądać sporadycznie i od czasu do czasu coś napisać, a nie było mnie praktycznie wcale. Pisanie mi nie pomaga. Szukam swojego miejsca gdziekolwiek się nie pojawię. Miedzy słowami chowałam twarz. Tu też wysuszałam łzy, tamowałam rosnący gniew, wypluwałam szczęście, żeby udzieliło się i wam. Słowem rzucałam w bliżej nieokreślony cel. Teraz słowa wracają, oplatając mnie swoimi ramionami ze wszystkich stron. Już się nie opamiętam w odpowiedniej chwili. Taka chwila minęła bezpowrotnie. Teraz się zatracam, w swojej naiwności i wierze w rzeczy niestworzone. Bo właściwie nigdzie już nie należę.
Próbowałam wmówić wszystkim, wokół, że to nic takiego. Że przecież w końcu człowiek otwiera oczy i widzi, że coś tu nie gra. Uśmiecha się do siebie jakby nagle zrozumiał, w czym rzecz. Moje oczy są ładniejsze, gdy się uśmiecham. Poważnie. A kiedy ma się dość własnych kłamstw i teorii budowanych na czymś co nigdy sensu nie miało, zawsze można sobie wmówić, że jest się niepoprawną romantyczką i się marzy dziennie częściej niż je posiłki. Tylko, że moje marzenia mają powykręcane nadgarstki i zostały gdzieś za mną. Nie pamiętam dokładnie, kiedy to było. Trzymałam je jeszcze jak ostatnią deskę ratunku, potem odwróciłam głowę głucha na ich krzyki.
Tak łatwo pożegnać marzenia. Tak trudno ciebie. To nic. Choć wszystko wraca, co jakiś czas zapominając, że już tu było. Że wirowało mi w głowie setki tysięcy razy. Że wracać nie powinno, wyraźnie prosiłam. Kiedyś może być za późno. Odbija mi się echem w głowie. Dlaczego nie teraz, dziś, już, zaraz... Mówić. Szeptać. Krzyczeć. Niekoniecznie do rzeczy. Byle szybko i dużo. Jedno słowo za drugim. Taki ciąg nierozerwalny. Tak by nie myśleć. Nie wybiegać za daleko. Zamknąć oczy. Byle nie milczeć, milczenie włącza opcję w głowie. Za chwilę uspokoję przyśpieszone bicie serca, unormuję oddech. Drżenie rąk zatrzymam. Za chwilę usiądę przy oknie i z nosem przy szybie będę śledzić drogę spadających płatków śniegu, chociaż nie, już nie pada prawda?
Nie pomaga. Monotematyczność mi nie pomaga. Mogłabym rzucić się w przepaść metafor. Z zamkniętymi oczami tonąć w bezkresie możliwości. Mogłabym poczekać aż mi przejdzie. Ogłosić, że już zdjęłam białą flagę i coś tam sobie w końcu układam jak trzeba. Jestem tu przelotem. Na chwilę zahaczam o słowa, które stają się nieodzownym przykładem, że cierpię. Albo wmawiam sobie, że tak jest. Nie. Wiele rzeczy wmawiam sobie, na co dzień. Począwszy od uśmiechu aż po spokojny sen. Całe mnóstwo rzeczy wmawiam sobie już odruchowo, ale nie to. Jestem pewna. Nie wiem, po co tu jestem. Nie wiem, po co jeszcze jestem. Pisanie mi nie pomaga, a już zwłaszcza czytanie tego po raz kolejny, wciąż i wciąż. Nie pomaga. Nawet czytanie, że powinnam już coś zrobić. Że powinnam ruszyć się z miejsca. Miało być lepiej. To znaczy nikt nie obiecywał. Milczałam jakby milczeniem można sobie wytyczyć drogę do szczęścia...
Chodź, zabierz mnie tam, gdzie nie ma dróg...
i nie pytaj juz o nic... <3