Na początek: zniesmaczona zachowaniem Adama. I po raz pierwszy poczułam jakieś pozytywne uczucie do Asi K. (jeśli pozytywnym uczuciem można nazwać coś na kształt… litości).
Totalnie nie rozumiem Twojego postępowania… Nie odzywamy się do siebie przez długie tygodnie (tak, z mojej inicjatywy), żeby (również z mojej inicjatywy – totalny spontan) nagle odnowić kontakt. Idziemy na imprezę, na której zbliżamy się do siebie. Następnego dnia piszesz, że od kiedy się odezwałam, nic innego nie ma znaczenia. I że trochę głupio wyszło, bo narobiłeś Asi nadziei, a teraz musisz jej napisać, że wasz kontakt ulegnie ochłodzeniu, bo po tym, co stało się zeszłej nocy, nic już nie będzie tak samo. I co? Trzy dni później spotykacie się na imprezie i całujecie się. Powiedziałeś, że nauczyłeś się pogrywania ode mnie (pewnie miało mnie to zaboleć, ale mnie to mile połechtało). Ale wiesz – ja, w przeciwieństwie do Ciebie, staram się szanować innych. A że nie szanuję siebie – moja sprawa.
Ciekawe, czy dzień po imprezie, na której się całowaliście, napisałeś jej, że jest najważniejsza.
Umywam ręce.
Powoli wracam do życia. Zaczęłam na nowo czytać książki, słuchać muzyki i bawić się z Michą. Z tą muzyką to zabawna sprawa jest, bo długo, długo niczego nie słuchałam i teraz nagle odżyłam i zaczęłam (w sposób dość chaotyczny) słuchać swoich dawnych ulubionych (lub nowoodkrytych ulubionych) kawałków. I tak załapałam fazę na (mniej więcej chronologicznie):
Adam Wysocki („Może kiedyś, innym razem” – poznane przy okazji oglądania filmu „A jutro idziemy do kina”); „Cztery pory roku” Vivaldiego; ukochany album The Waterboys – „The Whole Of The Moon” (utwierdziłam się w przekonaniu, że „I Love You Anyway”, to moja ukochana piosenka o miłości); różne perełki Led Zeppelin; „November Rain”; Dire Straits (przecudowne „Where Do You Think You’re Going”); Queens Of The Stone Age (ukochany rudy Josh Homme). A z nowych kawałków – muszę się przyznać do wstydliwej słabości do „Potential Break Up Song”.
I znów zmagam się z potrzebą wyjazdu do Anglii (przypuszczam, że już nikt nie wierzy w to, że chcę wyjechać i wszyscy sądzą, że tylko tak gadam, żeby narobić szumu wokół siebie). Spokój odnalazłam w lekturze „Dziennika Bridget Jones” i przeglądaniu katalogu Ikea (czy to się odmienia na „Ikei”?) - chcę sobie kupić fotel albo sofę rozkładaną za pieniądze, na które ciężko zapracuję we wrześniu… No właśnie, za trzy dni jadę do Zielonej Góry. Nie chcęęęę… [rozpaczliwy szloch] To nie tak, że nie lubię swojej pracy. Ale wkopałam się trochę i zawaliłam sobie calutki wrzesień. Chociaż, co mi z takich wakacji – zimno, deszczowo, jak w połowie października.
O szit! Muszę lecieć jutro do biblioteki i oddać cholerne „Niebezpieczne związki” (wypożyczyłam je już drugi raz, za pierwszym razem na kartę mojej siostry, za drugim na swoją i nie przeczytałam jej ani wtedy, ani teraz; będę musiała jechać do jakiejś innej filii i wypożyczyć na wyjazd z Rakiem).
A na zdjęciu biało-czarny kot na czerwonym samochodzie w bramie gdzieś naprzeciwko poznańskiej szkoły baletowej. Bardzo fotogeniczna brama, szkoda tylko, że fotograf (żeby nie było wątpliwości i oskarżeń, że oceniam czyjeś zdolności fotograficzne – ja robiłam to zdjęcie) nie potrafi wypoziomować kadru. Strasznie mi się podobała ta scena. Było słonecznie, ściany budynków pomalowane na różowo dawały różowe światło. A kot, jak to kot, spał sobie w najlepsze…
Alles.