Co prawda mam swój dom, który zawsze będzie domem i zawsze tam będę u siebie. Chciałabym zostać w nim na dłużej, ale niestety - obowiązki wzywają, zatem wróciłam do Wrocławia, który wcale moim domem nie jest, choć mieszkam tu już z przerwami siódmy (!) rok.
Nie wiem, dlaczego.
Wciąż czuję, że to nie jest moje docelowe miejsce, tylko przystanek w życiu. Na chwilę obecną mam tu "wszystko", co powinno mi wystarczyć do szczęścia - mnóstwo dobrych znajomych, pracę, miejsce, w którym mieszkam (uwielbiam Sopocką i współlokatorów, ale to wciąż nie jest Dom) i jest dobrze. Nie narzekam, nie mam na co.
Po prostu jakoś w tej chwili wybitnie wolałabym zostać w domu, zawinąć się w kocyk w salonie i oglądać film, czy siedzieć przy biurku i oglądać z Sonią i omawiać kejpopowe filmiki (brakowało mi tego) robiąc kanzashi na NA, czy położyć się na łóżku (jakże niewygodnym przez ten stary materac z wbijającymi się w ciało sprężynami), czy usiąść z rodzicami w kuchni przy herbacie.
Po prostu, chciałabym być w Domu.
New Age za kilka dni, jedno kanzashi skończone (naprawdę nieźle wyszło), drugie w trakcie (może dzisiaj skończę, może dopiero jutro).
Sukienka czeka na doszycie haftek i zapięć, podłożenie brzegów i obszycie lamówką.
Obi do wyprasowania, juban i koszula do spania.
Nauka ubierania się, czesania i malowania czeka. I ceremonia herbaciana.
Wciąż nie czuję się do końca zdrowa, jakaś słaba jestem.
I chyba jestem głodna, ale kompletnie nie mam apetytu.