Ależ się chłodno zrobiło... Cieszę się jednak, że spadło trochę śniegu. Męczyła mnie już ta szarość, ten straszliwy brak kontrastu wszystkiego, na co patrzyłem. Chyba denerwuje mnie taki przybrudzony świat bez wyrazu. Na szczęście pojaśniało nam wszystko, pobielały trawniki, chodniki i dachy, a łyse korony drzew jeszcze bardziej łyso teraz sterczą. Taką ładną czernią wyrysowane, wykreślone jakby ołówkiem. I zewsząd krakanie, kare jak te drzewa...
Nic, tylko łapać za aparat i biegiem za miasto albo na wyspę. Żeby tylko trochę czasu było...
Ale czasu nie mam. Studia jak zawsze leniwie się rozpoczęły i jak zawsze pod koniec listopada nabierają już jakiegoś pędu. Zaczynają o sobie przypominać projekty, sprawozdania, laboratoria. Do tego jak na złość padło forum mojego roku, gdzie miłościwie administruję i to padło tak, że ho, ho. W głowę zachodzę, co tam się stało, a wychodzi na to, że wszystko się posypało. Przyjdzie mi chyba skorzystać ze sztuczki starego, dobrego sprzątacza Lu Tze (Terry Pratchett, „Złodziej czasu”; polecam!).
Tymczasem zdjęcie mojego wujka, ojca tego bęcwała z poprzedniej fotografii. Wciąż biegam za ludźmi z aparatem i na Boga, chciałbym, żeby wreszcie te zdjęcia wychodziły mi tak, jak je widzę. Choć to akurat, jest wcale znośne...
Ł.