-Boże, dziewczyny, co wy przywiozłyście w tych torbach? - sapnął pan Monroe.
-Tylko najpotrzebniejsze rzeczy tatku. - Serena uśmiechnęła się słodko i przepraszająco jednocześnie, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że te tylko najpotrzebniejsze rzeczy to praktycznie wszystko, co miała w swoim pokoju.
Kiedy już wszystkie osiem walizek stało na betonie, ojciec Sereny podrapał się w głowę i począł zastanawiać, jak je doniesie do budynku mieszkalnego. Nie licząc nawet na pomoc swojej latorośli, która właśnie zachwycała się szkołą, a tym bardziej na pomoc jej dziewczyny (piłowała właśnie paznokcie), nieporadnie złapał dwie pierwsze walizki, stwierdzając, że pozostałych rzeczy raczej nikt nie ukradnie do czasu, zanim po nie wróci i ruszył z dziewczynami w stronę zielonego łuku, przez który przechodzili wszyscy inni, niosąc bagaże. Przy owym przejściu stała wysoka, ciemnowłosa dziewczyna, która z uroczym uśmiechem wskazywała drogę nowo przybyłym. Kiedy dostrzegła Serenę, Cassie i mężczyznę łapiącego co chwilę torby, podeszła do nich, uśmiechnęła się jeszcze szerzej (Że też twarz ją nie boli? - pomyślała Cassie w zaułkach swojego mózgu) i powiedziała :
-Serdecznie witam państwa w Saint Marianne, szkole przyszłości. Nazywam się Michelle Campbell i z przyjemnością zaprowadzę was do internatu. - szczebiocząc jak podlotek, taksowała spojrzeniem całą trójkę.
W tym momencie pan Monroe upuścił z hukiem jedną z waliz i na jego nieszczęście spadła na jego stopę. Zaklął siarczyście pod adresem martwego przedmiotu, co sprawiło, że Michelle nie mogła się powstrzymać od kolejnego uśmiechu.
-Pomogę panu. - zaofiarowała się dziewczyna, po czym wzięła torbę i z siłą, o jaką nie można było się po niej spodziewać, zaczęła ją nieść i rzuciła przez ramię. - Proszę za mną.