postanowiłam sobie, że nie cierpię morza. właściwie zadecydowano za mnie, bo stało się ono symbolem tego, co miało być (nie mogło- miało), a czego nie ma. ukradziono mi morze.
czasem człowiek wybiera nową drogę i próbuje nią iść. potyka się, ale idzie, wytrwale idzie, mimo że na początku często jest nieciekawa. po pewnym czasie dostrzega na niej coś, co bardzo go pociąga; wydaje mu się, nareszcie wydaje mu się, że było warto.
nie do wyobrażenia jest rozczarowanie gdy okazuje się, że wrócił do rozstaju, z którego wyruszył.
myślimy, że można coś definitywnie odciąć, zakończyć, "spalić mosty". nie. Twoja pamięć jest niezawodna. w najmniej odpowiednich momentach przypominają Ci się rzeczy, które, wydawałoby się- dawno temu gdzieś uleciały, prawie nie istniały. nie. wszystko, co przeszło przez czuły filtr mózgu (albo raczej nie zdążyło przejść) wprost do serca (i nieważne, czy mowa o pocałunku czy o zepsutej przez koleżankę zabawie w dzieciństwie) to wszystko wraca. było. jest. musimy nauczyć się funkcjonować z tą myślą. z tymi myślami.
kiedy już czujesz, że osiągasz moment kulimacyjny, że już nie wytrzymasz więcej, że to musi się skończyć, rozwiązać, właśnie w tej chwili- okazuje się, że jesteś zadziwiająco odporny i możesz trwać w tym stanie "nie do zniesienia" wystarczająco długo, by "punkt kulminacyjny" przeszedł gdzieś bokiem a Ty nagle zdajesz sobie sprawę, że mimo, iż nic się nie stało, wszystko jest już inne.
w pewnym momencie czujesz przerażenie. stajesz w miejscu. nie wiesz co robić. wszystko teoretycznie jest jasne, ułożone, dawno zaplanowane. i nagle zdajesz sobie sprawę, że powiesiłeś się na własnej pętli przyszłych zdarzeń. jesteś od nich zależny. kiedy już to wiesz, zatrzymujesz się.
a po chwili idziesz dalej tą samą drogą.
adieu jest dla optymistów