Wkurza mnie moja rodzina.
Za głupią koszulkę z chupacabrą zostałam opierdolona, wysłana na spowiedź i wypytana o to, czy nie dołączyłam do jakiejś sekty, czy mnie nie pojebało i tym podobne... Miłe rzeczy.
Pierdolę to wszystko, dlaczego cały czas się czuję, jakbym musiała "zasłuzyć" na to, żeby ktoś mnie lubił, ba, akceptował? Nawet w rodzinie, na którą podobno powinno się móc liczyć, muszę chodzić jak w zegarku, byc taka jak każą, a jesli nie - wypierdalaj, nie chcemy tutaj takiego odmieńca. Och, próbowałaś się zabić? Pomódl się, to na pewno ci pomoże. Ewentualnie dostaniesz wpierdol, to ci wywietrzeją z głowy takie głupoty.
I jakoś nikt nie chce w tym wszystkim słuchać tego, co mam do powiedzenia. Wygaduję się photoblogowi, to takie... żałosne. Wszyscy zastanawiają się dlaczego robię różne idiotyczne rzeczy (jak na przykład choćby głupie branie leków, samookaleczanie, i tak dalej, i tak dalej), a jakoś nikogo tak naprawdę to nie obchodzi. Pytają, bo tak trzeba. "Przejmują się", bo "co powiedzą ludzie".
Nie chcę takiego czegoś, nie chce, kurwa, udawać przed każdym z osobna innej osoby, bo tak trzeba, bo inaczej stwierdzą, że jesteś zła, że to nie ty, ze jesteś dziwna, okropna, i wypierdalaj.
Nawet nie mogę być sobą. Nie mam możliwości bycia sobą. Nie mogę robić tego, co chcę. Nie mam takiego startu jak inni. I kurwa, wiem, naprawdę o tym wiem, że obojętnie jakbym się nie starała, nigdy nie będę miała takiego samego życia jak osoby, którym zazdroszczę.
I w sumie to nie tak, że jestem aż tak okropnie nieszczęśliwa, po prostu jest kilka rzeczy, których nie potrafię i nie chcę zrozumieć, które mnie męczą, bo przewijają się przez cały czas, i których nie umiem sobie ot tak zostawić, więc się wypisuję i jest chociaż trochę lepiej - bo przynajmniej wiem, o co mi chodzi i wiem, co mogę z tym zrobić.
Życie jest kurewsko niesprawiedliwe.
Albo po prostu za dużo wymagam.