Kiedyś zimno i zimę utożsamiałam z domem, który bywał azylem, gdy wróciło się do niego z mrozu. Z jakiegoś powodu jednak pomimo tego, że w piecu strzelają płomienie, wcale nie jest tu ciepło, ponadto piecyk w łazience chyba mnie bardzo nie lubi i postanawia się wyłączać zawsze wtedy, gdy jest potrzebny.
Dlatego cieszę się z maminej flanelki, trzech par grubych skarpet na stopach i pysznej jagodowej herbaty. Brak mi jeszcze lampek na oknie i pierniczków, ale jeżeli chodzi o te pierwsze, to wcale się przecież nie pali. :)
Zostało mi jeszcze pięćdziesiąt minut odtwarzania losowego. Szkoda, że aż tyle. Przy zmianie na moją strefę czasową to tak, jakby pozostało ich tylko czterdzieści osiem.
Powoli spełnia się jedno z moich marzeń. Zostało jeszcze jedno... ale chyba też się spełnia :)
Wzdłuż alejki prowadzącej z Placu Grunwaldzkiego do Urzędu Miasta wiszą już lampki na drzewach. Nie mogę się doczekać śniegu i przechadzania się tamtą ścieżką, przez Park Kasprowicza i Różankę.
Chcę iść na śnieżki i patrzeć, jak oni zakładają się o to, kto trafi w wyższy punkt na Trzech Orłach. Chcę też kiedyś zobaczyć jak te orły odlatują.
Can't wait.
Muszę częściej umawiać się z Panią Szczęście, aby zobaczyć czy szczęście jest obustronne. Zdecydowanie częściej muszę również chadzać do ulubionej cukierni i częściej pijać tam gorącą czekoladę, jakiej nie ma nigdzie indziej.