Śpię niewiele, więc rano jestem zaspana. Nie wiem dlaczego, nakładam przez przypadek na twarz maść na urazy zamiast kremu nawilżającego. Zmywam trzy razy i nadal go czuję, dramat. Jestem tym jakaś nadąsana, więc dla odmiany nie smaruję miejsca, w którym autentycznie mam kontuzję. Ból ręki przez cały dzień przypomina mi, że jestem strasznym, strasznym gamoniem.
Jestem wielokrotnie na zewnątrz: raz gorąco, raz zimno, raz leje. Wieje okrutnie cały dzień. A ja trzymam się świetnie razem ze swoim zdrowiem i zastanawiam się KIEDY. Mój organizm prawdopodobnie czeka na jakiś istotny dla mnie dzień, żeby pokonać mnie gorączką. Na razie korzystam: piekę siedemset rodzajów bułek naraz, robię trening pomimo bolesnego urazu. Nie chcę uprawiać tu miękkiej gry, nie do tego jestem stworzona.
Gdybym miała stworzyć soundtrack do swojej samotności, otwierałby go utwór Ethel Cain "A House in Nebraska". Staram się nie słuchać go zbyt często, bo mam wrażenie, że słowa piosenki kopią mnie po żebrach. Najbardziej z lewej strony. Ale, no wiesz:
you might never come back home
and I may never sleep at night,
but God, I just hope you're doing fine out there.
I just pray that you're alright.