"Dojechaliśmy do następnej przecznicy, zanim odpowiedziała.
- Przecież ci mówiłam. Po prostu spotkaliśmy się któregoś dnia nad rzeką, nic więcej. Oboje jesteśmy niezależni. Nigdy nie dawaliśmy sobie żadnych obietnic. Nigdy... - ciągnęła, ale jej głos się załamał, a twarz skurczyła i powlekła chorobliwą bladością.
Samochód zatrzymał się przy świetle na skrzyżowaniu. Wtedy otworzyła drzwiczki i już biegła z powrotem ulicą, a ja za nią.
Ale kota nie było na tym rogu, gdzie go zostawiła. Nie było tam nikogo, ulica pusta, z wyjątkiem pijaka, który oddawał mocz, oraz dwóch murzyńskich zakonnic prowadzących rząd słodko rozśpiewanych dzieci. Inne dzieciaki powybiegały z bram, a jakieś kobiety wychyliły się z okien, aby popatrzeć na Holly, która miotała się po ulicy i biegała tam i z powrotem, zawodząc:
- Ty! Kotku! Gdzie jesteś? Chodź tutaj.
Trwało to do momentu, kiedy zjawił się krostowaty chłopak, trzymając starego kocura za skórę na karku.
- Pani chce ładnego kotka? Pani da dolara.
Limuzyna zawróciła za nami. Holly pozwoliła mi oprowadzić się ku niej. Przy drzwiczkach zawahała się, spojrzała poza mnie, poza chłopaka, który nadal oferował jej kota ("za połówkę. No, może dwudziestkępiątkę. To niedużo"), wzdrygnęła się i musiała przytrzymać się mnie, żeby ustać na nogach.
- O Jezu. Przecież należeliśmy do siebie. On był mój.
Wtedy ja dałem jej pewną obietnicę. Powiedziałem, że wrócę i odszukam kota.
- I zaopiekuję się nim. Przyrzekam.
Uśmiechnęła się tym bezradosnym, nowym, kurczowym uśmiechem.
- Ale co ze mną? - szepnęła i zadrżała znowu - Bardzo się boję, kochany. Tak, wreszcie. Bo może tak zawsze być. Że człowiek nie wie, co jest jego, dopóki tego nie wyrzuci. Trzęsionka to głupstwo. Tłusta baba to głupstwo. Ale to; w ustach tak mi zaschło, że nie mogłabym teraz splunąć, choćby moje życie od tego zależało.
Wsiadła do auta i opadła na poduszki.
- Przepraszam pana - rzekła do szofera - Jedźmy. "