Wyższe siły odsunęły w czasie ognisko i majówka upłynęła pod znakiem aram'ów oraz nawałnicy mieczy.
Na zakończenie paru dni wytchnienia (ojć, miałem coś ogarnąć z tymi studiami, nie pamiętam, zapomniałem) - otwarcie sezonu, znaczy pongopiłka. Po przyjemnym chłodzie w zaciemnonym pokoju - do tej pory podziwiam swój pomysł na zasłonę - niemiło mnie zaskoczył skwar na zewnątrz... a przecież to dopiero początek.
Początek inwazji wszelakiego paskudztwa. Po trzykroć głośne bzyczenie przy uchylonym oknie rozpraszało mą uwagę i nakazywało mi poszukać oręża, by stanąć do bitwy o pokój. To coś na kartce przyleciało wieczorem. Nie przyglądałem się za długo, bo miało skrzydła i mogło zacząć spierdalać, więc po prostu uderzyłem. Nikt i nic nie przeszkodzi mi w doczytaniu rozdziału do końca.
Jakby tak pomyśleć, jest to chyba jedyny plus tego całego budzącego się do życia ustrojstwa - można to uśmiercać i napełniać serce poczuciem dokonanej zemsty na przyrodzie za stworzenie tych głupich okropieństw, które nie wiedzieć czemu postanawiają się wślizgnąć do mojego pokoju. Nie oddam tak łatwo. Wszyscy zginiecie.
W grobie zjadać mnie będą robaki, jeśli nikt nie dopilnuje, bym został spopielony. To też jakaś satysfakcja, że na wszelki wypadek już teraz zabieram ze sobą tyle tych paskudztw, ile zdołam.