Ocean bieli. Jestem w niebie.
No, byłem. Oblodzony galeon zwany passatem samotnie (nie do końca, ale pojedynczy straceńcy się nie liczą) prący niczym rasowy lodołamacz, nieczuły na śnieżną zamieć i ujebaną wycieraczkę... a na zewnątrz rząd obsypanych bialym puchem drzew, rosnących wzdluż miejsca, gdzie zapewne znajdowała się droga, za nimi zaś, po obu stronach, bezkresna biel, pozbawiona linii horyzontu, z rzadka urozmaicona jakimś pojedynczym drzewkiem czy krzaczkami. W sumie w lesie też było zabawnie, kiedy cała ta zamieć napierała na przednią szybę.
Do śmiechu raczej nie było parze śmiertelników w czerwonej Mazdzie 323f, która na mych oczach, robiąc przecudowny piruet, wpakowała się rów przy zakręcie. 8/10. Nie było do śmiechu także kierowcy niezidentyfikowanego wozu, w którym urwało drzwi. Sprawca tego nieszczęścia stał nieopodal, smutny i pogruchotany niczum Rudy z przestrzelonym silnikiem. Mowa o aucie, oczywiście, właścicieli nie widziałem. Pewnie umarli i śnieg przysypał ich zwłoki.
A tak poza tym święta z Kadarką uznać chyba należy za zakończone. Pozostałe dwa dni zlecą, nim naprawdę się zaczną. Nieuchronny powrót do studenckich obowiązków symbolizowały dwie dziewątki na krańcówce, wyczekujące momentu, by rozwinąć skrzydła swe niebiańskie i zerwać się z miejsc ku przyszłości. O ile w ogóle uda im się ruszyć, oczywiście.
Nażarty, napojony i upojony światem na zewnątrz, czuję, że czas zakończyć tę krótką notkę i oddać się zaslużonemu - a jakze! - wypoczynkowi.