Zimne listki w zamarzniętej galarecie stawu. Nie drżą, bo im zziębły nerwy.
Zatrzymane w czasochaosie zimy, która przeminęła. Czasochaos pozostał jeszcze po tej przeminiętej zimie.
Galareta. Nigdy już nie odgryzę głowy żadnemu misiożelkowi z wieprzowiną w składzie. Okazuję litość żelatynie. Ona zastyga z wdzięczności; choć już nie jest tą różową świnką, co myślała o założeniu rodziny.
Powoli świat wybudza się z martwości. Etap przejścia - najpiękniejszy. Chłonę słońce nozdrzami, ono przedziera się przez mój wielki szalik, pełznie w czeluście dżinsowej spódnicy. Wiosenno rozpustne zbereźne i magnificentne Słońce. Slnko, jak mawiają niektórzy (ci, którzy potrafią to wymówić). Słowacy mają jednak rację - jakaś jest istotnie gorsząca rozrzutność w tym nadmiarze samogłosek. Świat i jego zamiłowanie do przepychu. Barokowa tłustość opasłych samogłoskami słów bezwstydnych naszego i innych języków. A slnko jest po prostu takie niewinne...
-------
Słowa tylko pozornie wracają do łask. Nikt by się nie spodziewał, żeby na dłużej. Postmodernizm nas wszystkich wykoślawił i rozbestwił. Mam już czelność poddawać w wątpliwość aksjomaty i to wszystko, co przyjęte za pewnik. Krytykować i obnażać, wybebeszać. Wywijać lewa na prawo i z prawa na lewo, mówiąc źle, źle, źle, niedobrze, jak to??
A w dodatku czytam Cortazara. Jesteś bardzo złą dziewczynką. Liście w galarecie.