Wczoraj uświadomiłam sobie ważna rzecz. W sumie to kilka ważnych rzeczy. Po pierwsze, że nie lubię ludzi, którzy nic nie wnoszą do mojego życia. Teoretycznie. Po większym zastanowieniu - przecież ja jestem takim człowiekiem. Mój rozwój zatrzymał się na wyjeździe z Piły. W Poznaniu odpuściłam całkowicie. Czemu? Nie wiem. Sama siebie ciągnie w dół tym, że nic ze sobą nie robię. Nawet można się do tego przyzwyczaic, a kiedy się już o tym nie myśli to jest całkiem spoko. Najgorzej jest właśnie teraz. Czekam, szukam, ale czego tak właściwie? To wszystko co mi ludzie zrobili... To tak właściwie to ludzie mi to zrobili czy ja sama? Psycholog nic nie da, bo z mojego doświadczenia wiem, że sami potrzebują pomocy. Może nie mogę tego wszystkiego zaakceptować, bo nie pogodziłam się z przeszłością i na siłę próbuję cofnąć coś, czego się nie da. Mam ciężki charakter czy tylko udaje, że mam ciężki charakter tylko dlatego, żeby sprawdzić ludzi? Sprawdzam ludzi.. Ale po co? Co ja mam takiego w sobie, że ludzie, którzy zarzekaja się, że mnie uwielbiają - zostawiaja mnie? Po co mam mówić "przyjaciółka" skoro tego nie czuję? Dobrze zrobiłam, że powiedziałam prawdę?... Kiedy byłam młodsza myślałam, że nigdy nie będę miała problemów ze sobą. Jak bardzo się myliłam. Po śmierci mojej mamy coś we mnie ucierpiało. Niby wyglądam tak samo, ba, nawet lepiej niż kiedyś. Niby wyszłam z tego bez rys i dobrze to znioslam. Lepiej niż mój ojciec. Mało płakałam. Myślałam, że się już z tego pozbieralam... Minęło już tyle lat przecież.. Cos ucierpiało i nie wiem co to jest i jak to odbudować. Dużo udawalam, bardzo dużo. Teraz - która ja to ja? Co robić, żeby czuć się lepiej? Chodzić do kościoła? Co mi to da?